Podziemie. Haruki MurakamiЧитать онлайн книгу.
Pomyślałam, że ktoś kupił rybę lub coś innego i zapomniał zabrać paczkę. Ale kto z samego rana kupuje rybę i wsiada z nią do metra? Jakiemuś panu w średnim wieku też chyba wydało się to dziwne, bo podszedł i zaczął się przyglądać paczce. Był to salaryman po czterdziestce. Ale nie dotknął paczki, tylko na nią patrzył, jakby się zastanawiał, co to może być.
Pociąg dojechał tymczasem do Nijūbashi-mae, więc wysiadłam, a wszyscy, którzy wysiedli razem ze mną, kasłali. Ja też rzęziłam. Wysiadło około dziesięciu osób i każdy w tej grupie kasłał, więc zrozumiałam, że musi być jakiś powód, skoro nie tylko mnie dokucza kaszel. Wiedziałam, że powinnam się pospieszyć, jeżeli nie chcę się spóźnić do pracy. Serce mi łomotało, kiedy pobiegłam wzdłuż peronu, a potem prosto korytarzem i nagle zabrakło mi tchu. Zwolniłam kroku i poczułam się dużo lepiej, ale dla odmiany zaczęło mi się lać z nosa. Za to serce znów biło w zwykłym rytmie.
Kiedy dotarłam do biura i zaczęliśmy zebranie, poczułam się koszmarnie, jakbym zaraz miała zwymiotować. I wtedy w wiadomościach powiedzieli, że coś się stało w metrze, więc pomyślałam: „Aha, to dlatego!”. Kiedy usłyszałam tę wiadomość, zrobiło mi się słabo… Straszny ze mnie tchórz. Od razu zgłosiłam się do szpitala św. Łukasza.
Na dwie godziny podłączyli mi kroplówkę i zbadali krew, a później powiedzieli:
– W porządku, może pani wracać do domu.
Badania nie wykazały żadnej nieprawidłowości. Nie zwęziły mi się źrenice, tylko mnie mdliło. Wciąż miałam na sobie to samo ubranie. Bardzo wtedy cierpiałam, ale z czasem mi się polepszyło. Całe szczęście, że w metrze się zdrzemnęłam. Tak mi powiedział śledczy. Dzięki temu miałam zamknięte oczy i płytszy oddech (śmiech). Widać po prostu mi się poszczęściło.
„Wszyscy uwielbiają skandale”
Hideki Sono (36)
Pan Sono pracuje w dzielnicy mody Aoyama, w tokijskiej filii fabryki wykwintnej odzieży. Ma posadę w dziale sprzedaży. Kiedy pękła japońska „bańka” i skończył się dobrobyt lat osiemdziesiątych, większość firm związanych z modą zaczęła robić bokami. „Oprzytomnieliśmy” – mówi o tym pan Sono. Zmęczyły go ekscesy poprzedniego dziesięciolecia, kiedy to starcy hulali z młodymi dziewczynami i wydawali majątek na poprawę własnego wizerunku, a on sam sprzedawał po wygórowanych cenach markowe ubrania, więc sprawia takie wrażenie, jakby załamanie gospodarcze powitał z ulgą.
– Nareszcie możemy z powrotem znormalnieć – mówi.
Chociaż twierdzi, że jest wręcz stworzony do tego, by być sprzedawcą, nie ma w sobie nic z przebojowego handlowca. Jest raczej powściągliwym introwertykiem. Nie przepada za alkoholem, grupowymi wycieczkami ani golfem, ale golf jest ważnym elementem życia sprzedawcy, więc pan Sono nie może się wymówić od gry. Przyjeżdża na pole golfowe, otwiera dawno nieruszaną torbę i pyta kolegów:
– To którym kijem mam teraz zagrać?
Na takim właśnie gra poziomie.
– Skoro społeczeństwo jest w takim, a nie innym stanie i wszyscy tylko gonią za pieniędzmi, poniekąd rozumiem, dlaczego młodzież pociągają bardziej duchowe sprawy, takie jak religia. Nie żeby mnie samego pociągały – zastrzega się pan Sono.
Chociaż po zamachu gazowym długo dokuczały mu poważne dolegliwości, nie żywi urazy do sprawców z sekty Ōmu. Sam nie wie dlaczego.
– Pracuję w branży odzieżowej, ale prywatnie właściwie wcale nie interesuję się ubraniami – mówi. – Widzę coś na wieszaku, biorę i kupuję. Bez zastanowienia.
Skoro tak, to jakim cudem tak szykownie się ubiera?
* * *
Małżonka i ja mieszkamy sami. Pobraliśmy się, kiedy mieliśmy po dwadzieścia cztery lata, czyli jesteśmy małżeństwem już od trzynastu. Mieszkamy w Chibie. Wychodzę z domu koło 7.30 i o 8.15 na Matsudo wsiadam w pociąg linii Chiyoda. Nie muszę dodawać, że nigdy nie udaje mi się znaleźć miejsca siedzącego. Stoję przez całe trzy kwadranse. Czasem zwalnia się miejsce na Ōte-machi. Jestem na wpół obudzony, więc jeżeli mam gdzie usiąść, po prostu siadam. To mi daje co najmniej kwadrans wypoczynku.
Dwudziestego marca wyszedłem z domu pół godziny wcześniej niż zwykle. Miałem jeszcze przed pracą coś do załatwienia. Trwał sezon pokazów, więc musiałem dopilnować mnóstwa drobiazgów. A ponieważ pracuję w dziale sprzedaży, była już prawie pora zacząć obliczać, ile sztuk każdego modelu kupiono przez cały miesiąc. Mamy wyznaczone normy sprzedaży, wyliczone na podstawie projektowanego budżetu. Musiałem przed końcem tygodnia przekazać dyrekcji te liczby, a w następnym tygodniu wziąć udział w zebraniu.
Tego samego dwudziestego marca żona odeszła z firmy, w której przepracowała sześć lat. Była redaktorką w piśmie reklamowym. To ciężka robota, więc postanowiła ją rzucić. Pisze teraz teksty reklam jako wolny strzelec. No i akurat dwudziestego marca wypadają jej urodziny. To dlatego tak wyraźnie pamiętam wydarzenia z tamtego dnia.
Zawsze wsiadam do pierwszego wagonu. Mam z niego najbliżej do wyjścia, które wyprowadza mnie prosto przed budynek Hanae Mori przy ulicy Omote Sandō. Tamtego dnia udało mi się usiąść już na stacji Shin-Ochanomizu. Byłem wykończony, bo wcześnie zerwałem się z łóżka, więc pomyślałem: „Co za fart!”. Usiadłem i natychmiast głęboko zasnąłem. Obudziłem się na stacji Kasumigaseki, cztery przystanki dalej. Chciało mi się kasłać i to mnie obudziło. W wagonie był dziwny zapach. Wielu pasażerów przechodziło do sąsiedniego wagonu. Co chwila otwierali i zamykali drzwi między wagonami.
Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że peronowy w zielonym uniformie wchodzi i zaraz znowu wychodzi. Podłoga była mokra. Kałuża zaczynała się jakieś pięć metrów ode mnie. Zbrodniarze przekłuli torby z sarinem i wysiedli na Shin-Ochanomizu. Ale ja twardo spałem, więc nic nie zauważyłem. Policjanci w kółko mnie przepytywali, ale czego nie widziałem, tego nie widziałem, i już. Wydało im się to podejrzane. Jechałem przecież do Aoyamy, a właśnie tam Ōmu ma swoją główną siedzibę.
Pociąg dojechał do następnej stacji, czyli Kokkaigijidō-mae, i tam już wszyscy musieliśmy wysiąść. Z głośników nie padło żadne wyjaśnienie, tylko komunikat: „Pociąg zostaje wyłączony z ruchu. Pasażerowie proszeni są o opuszczenie wagonów”. Ale między Kasumigaseki a Kokkaigijidō-mae już bardzo cierpiałem. Kasłałem, nie mogłem oddychać. Kiedy dojechaliśmy do Kokkaigijidō-mae, parę osób niedaleko mnie w ogóle nie mogło się ruszyć. Jedną kobietę po pięćdziesiątce musieli wynieść pracownicy metra. W wagonie było może z dziesięcioro pasażerów i niektórzy zasłaniali chusteczkami usta, kaszląc.
„Co tu się dzieje?” – pomyślałem, ale musiałem iść do pracy. Miałem całą listę spraw do załatwienia. Kiedy wyszedłem z wagonu na peron, nie wiem, ilu pasażerów siedziało na nim w kucki. Peronowi pozbierali najciężej chorych, w sumie chyba pięćdziesięcioro. Parę osób zupełnie nie mogło się ruszyć, a kilka leżało na peronie.
Ale o dziwo atmosfera wcale nie była napięta. Ja też dziwnie się czułem. Próbowałem odetchnąć, lecz powietrze nie wnikało do płuc. Prawie jakby kończył się jego zapas. Mogłem jednak jeszcze chodzić, więc uznałem, że nic mi nie jest. Zamiast dołączyć do grupy „chorych”, po prostu wsiadłem do następnego pociągu. Przyjechał natychmiast, ale zaraz po wejściu do wagonu moje nogi zadrżały. Oczy też odmówiły posłuszeństwa. Nagle zrobiło się ciemno, jakby zapadła noc. „Cholera – pomyślałem. – Trzeba było zostać z tamtymi”.
Kiedy dojechałem na stację Omote Sandō, zapytałem peronowego:
– Nie wiem, dlaczego tak nieswojo się czuję… Czy w metrze coś się stało?
A