Podziemie. Haruki MurakamiЧитать онлайн книгу.
mnie zawsze mieć przy sobie czerwoną chustkę. W sytuacji awaryjnej można nią pomachać, żeby zatrzymać pociąg. Pomyślałam więc o chustce. Ktoś mi pożyczył chusteczkę do nosa, ale była za mała, więc w końcu wprawdzie dałam ją kierowcy telewizyjnej furgonetki, ale powiedziałam:
– Niech pan zawiezie tych ludzi do najbliższego szpitala. To pilne, więc niech pan trąbi i przejeżdża na czerwonych światłach, jeżeli będzie trzeba! Niech pan jedzie bez zatrzymywania!
Zapomniałam kolor tej chustki. Był na niej jakiś wzór. Nie pamiętam, czy kazałam szoferowi nią machać, czy przywiązać ją do bocznego lusterka. Byłam bardzo podekscytowana, więc sporo szczegółów zatarło mi się w pamięci. Kiedy później spotkałam pana Toyodę, przypomniał mi, że nigdy mi nie zwrócił tamtej chusteczki. Dał mi więc nową. Podczas jazdy furgonetką zwymiotował na tylnym siedzeniu i wytarł ślady moją chustką.
Udało nam się zanieść na tylne siedzenie pana Takahashiego (pracownika stacji, który potem umarł) i jednego z jego kolegów. Zostało trochę miejsca, więc jeszcze jeden pracownik metra zmieścił się w furgonetce. Pan Takahashi chyba jeszcze wtedy żył, ale ja tylko raz na niego spojrzałam i zaraz pomyślałam: „Już po nim”. Skądś to wiedziałam, chociaż nigdy przedtem nikt przy mnie nie umarł. Potrafiłam sobie wyobrazić jego śmierć, która miała się dokonać właśnie w ten sposób. Mimo to musiałam spróbować mu pomóc.
Szofer bardzo prosił, żebym z nimi pojechała, ale powiedziałam, że nigdzie nie jadę. Spod ziemi wciąż wynoszono kolejne ofiary i ktoś przecież musiał się nimi zająć, więc zostałam. Nie wiem, do którego szpitala pojechała furgonetka ani co się potem stało z tymi ludźmi.
Niedaleko mnie jedna dziewczyna płakała i cała się trzęsła. Zostałam przy niej i próbowałam ją pocieszyć, mówiąc: „No, no, już dobrze”, dopóki wreszcie nie przyjechała karetka. Jednocześnie zajmowałam się mnóstwem różnych ludzi. Wszyscy byli trupio bladzi, jakby uszło z nich życie. Jeden mężczyzna o wyglądzie starca toczył pianę z ust. Nie miałam pojęcia, że człowiek może aż tak się pienić. Rozpięłam mu koszulę, rozluźniłam pasek u spodni i zmierzyłam puls. Był mocno przyspieszony. Spróbowałam ocucić tego mężczyznę, ale mi się nie udało. Był zupełnie nieprzytomny.
Rzekomym starcem okazał się jeden z pracowników stacji. Nie zorientowałam się, bo zdjął kurtkę mundurową. Był blady i miał rzadkie włosy, więc wzięłam go za podstarzałego pasażera. Dowiedziałam się później, że to pan Toyoda, kolega dwóch pracowników metra (panów Takahashiego i Hishinumy), którzy umarli. Z trzech poszkodowanych pracowników stacji tylko on przeżył, a i tak był jedną z tych ofiar, które najdłużej leżały w szpitalu.
Przyjechała karetka.
– Jest przytomny? – spytali sanitariusze.
– Nie! – wrzasnęłam. – Ale serce mu bije!
Sanitariusze włożyli poszkodowanemu maskę tlenową na usta i powiedzieli:
– Mamy jeszcze jedną. Jeżeli ktoś prócz niego jest w ciężkim stanie, też go zabierzemy.
Odetchnęłam więc tlenem z butli, a zapłakana dziewczyna też wciągnęła długi haust. Zaraz potem zwaliła się na nas zgraja reporterów. Otoczyli tę zapłakaną i później przez cały dzień pokazywano biedaczkę w telewizji.
Kiedy tak wszystkimi się zajmowałam, zupełnie zapomniałam o własnych dolegliwościach. Dopiero na hasło „tlen” zdałam sobie sprawę, że właściwie też jakoś dziwnie oddycham. Ale wtedy jeszcze nie kojarzyłam zamachu gazowego ze swoim stanem. Czułam się nieźle, więc musiałam zatroszczyć się o ludzi, którzy bardziej ucierpieli. Nie wiedziałam, co się właściwie stało, ale wyglądało to na poważną katastrofę. A zresztą (jak już wspomniałam) od rana byłam nie w sosie, więc myślałam, że mój organizm szwankuje bez żadnej zewnętrznej przyczyny.
Wśród tego wszystkiego akurat nadszedł kolega z pracy. Pomógł mi wydostać zapłakaną dziewczynę ze szponów reporterów. Potem zaproponował, żebyśmy razem poszli pieszo do pracy, więc pomyślałam: „Dobra, pójdziemy tam piechotą”. Z Kasumigaseki do mojej firmy jest około pół godziny marszu. Po drodze trochę ciężko mi się oddychało, ale nie aż tak, żebym musiała przysiąść i odpocząć. Jakoś szłam.
Zanim dotarliśmy do biura, szef zobaczył mnie w telewizji, więc wszyscy zaczęli dopytywać:
– Pani Izumi, czy aby na pewno dobrze się pani czuje?
Dotarłam do biura dopiero o 10.00.
– Może byś odpoczęła? Nie nadwerężaj się – powiedział szef, ale ja wciąż nie rozumiałam, co się właściwie stało, więc zwyczajnie wzięłam się do pracy. Po pewnym czasie z działu kadr przyszła wiadomość: „Podobno to był trujący gaz, więc kto się źle poczuje, ma się natychmiast zgłosić do szpitala”. Właśnie wtedy mój stan się pogarszał. Wsadzili mnie do karetki na skrzyżowaniu Kamiya-chō i zawieźli do pobliskiego szpitala, a raczej szpitalika Azabu. Przede mną pojechało tam dwadzieścia osób.
Potem przez tydzień miałam objawy przeziębienia. Kasłałam jak astmatyczka, a po trzech dniach dostałam wysokiej temperatury, ponad czterdzieści stopni. Byłam pewna, że termometr się popsuł. Rtęć podskoczyła do końca skali, więc mogłam mieć nawet wyższą gorączkę. Wiem tylko, że byłam zupełnie unieruchomiona.
Nawet gdy temperatura opadła, rzęziłam jeszcze przez jakiś miesiąc. Widocznie sarin wlazł mi w oskrzela. Bardzo mnie bolało. Kasłałam, jakbym nigdy nie miała przestać. Z bólu nie mogłam oddychać. Co chwila dostawałam napadów kaszlu. Mówiłam tak jak teraz i nagle zanosiłam się kaszlem. W dziale PR trzeba się spotykać z ludźmi, więc w tych warunkach było mi bardzo trudno pracować.
I miałam te nawracające sny. Utkwił mi w głowie obraz pracowników metra z łyżkami w ustach. W snach widziałam setki ciał leżących na ziemi. Ich szeregi ciągnęły się aż po horyzont. Nie wiem, ile razy budziłam się w nocy. To było przerażające.
Jak już wspomniałam, tam, gdzie wtedy byliśmy, czyli przed ministerstwem handlu i przemysłu, ludzie toczyli pianę z ust. Po tej stronie ulicy trwało istne piekło. A po drugiej inni jak zwykle szli do pracy. Zajmowałam się poszkodowanymi, a kiedy podnosiłam głowę, widziałam, że przechodnie zerkają w moją stronę z pytającym wyrazem twarzy, jakby się zastanawiali, co też mogło się stać, ale nikt do nas nie podszedł. Jakbyśmy żyli w osobnym świecie. Nikt się nie zatrzymał. Wszyscy myśleli: „To nie moja sprawa”.
Przed bramą ministerstwa akurat na wprost nas stali wartownicy. Trzej ludzie leżeli na ziemi i rozpaczliwie potrzebowali karetki, która bardzo długo nie przyjeżdżała. Ale nikt z ministerstwa nie zatelefonował po pomoc. Nie wezwali dla nas nawet taksówki.
Sarin podłożono o 8.10 i minęło ponad półtorej godziny, zanim przyjechała karetka. Ci z ministerstwa przez cały ten czas zupełnie nas ignorowali. Parę razy pokazano w telewizji, jak pan Takahashi leży martwy z łyżką w ustach. I tyle. Nie mogłam na to patrzeć.
MURAKAMI: A gdyby to pani szła wtedy do pracy drugą stroną ulicy? Podeszłaby pani, żeby pomóc?
Chyba tak. Na pewno nie zignorowałabym poszkodowanych, choćbym miała się zachować bardzo nietypowo. Przeszłabym przez jezdnię. Z tego wszystkiego chciało mi się płakać, ale wiedziałam, że jeżeli przestanę panować nad sobą, to już będzie koniec. Nikt z niczym spokojnie sobie nie radził. Nikt nawet nie zajmował się chorymi. Wszyscy porzucili nas na pastwę losu i szli swoją drogą. To było potworne.
A co do zbrodniarzy, którzy własnoręcznie podłożyli sarin, to prawdę mówiąc, na myśl o nich nie czuję jakiegoś szczególnego gniewu ani nienawiści. Chyba po prostu moje skojarzenia nie biegną tą drogą i nie znajduję w sobie tych uczuć. Myślę natomiast o rodzinach, które dźwigają