Dom numer pięć. Justyna BednarekЧитать онлайн книгу.
jako mała dziewczynka. To całkiem blisko naszego domu. Trzeba przejść na drugą stronę ulicy i iść przed siebie jakiś kilometr. Najpierw mija się przystanek autobusowy, potem wchodzi się na elegancki nowoczesny wiadukt, a gdy się przejdzie na drugą stronę, człowiek znajduje się na terenie starych działek – i już jesteśmy obok domu, w którym mieszkała mama.
Na te stare działki chodzili z tatą na randki, kiedy jeszcze byli chłopakiem i dziewczyną. Umawiali się pod ogromnym kasztanem albo w „Holandii” – tak nazywali drogę od domu mamy do wiaduktu oraz sam wiadukt. Zdaniem rodziców wyglądał tak jakoś zagranicznie i nowocześnie, dlatego „Holandia”.
No więc tamtego dnia, gdy jeszcze całkiem nieźle widziałem i gdy czekałem na nowe okulary (bo stare utopiły się w kanałku), szliśmy z mamą wiaduktem i ona opowiadała mi różne historie z czasów, gdy sama miała tyle lat co ja.
– Lubiłam przychodzić tu z psem i zdarzało się, że w tych chaszczach znajdowałam różne przedmioty. Przedwojenny bidon albo dziurawą przykrywkę do garnka. Jednak największym znaleziskiem była czaszka z jednym zębem.
– Czaszka? – O, to naprawdę było ciekawe.
– Z czasów wojny – powiedziała mama. – Rozstrzelano tu mnóstwo osób i ich kości wychodziły z ziemi za każdym razem, kiedy próbowano kopać.
– I co się stało z tą czaszką? – spytałem. Trochę miałem nadzieję, że mama ją gdzieś schowała. Ale nie.
– Wezwaliśmy z tatą policję, ale oni od razu powiedzieli, że to na bank znalezisko z czasów wojny, zabrali ją i pojechali na komisariat.
Byłem trochę rozczarowany – już sobie wyobraziłem, jak opowiadam o czaszce w szkole… Chociaż właściwie – komu miałem opowiedzieć. I po co. Nie miałem prawdziwych kumpli. Wtedy jeszcze nie.
W trakcie tamtego spaceru dowiedziałem się, że sto, dziewięćdziesiąt i osiemdziesiąt lat temu na terenie działek mieszkało sporo ludzi. Stąd brały się te wszystkie przedmioty. Gdzieniegdzie widać było zarys fundamentów domów. Albo rząd bzów – po nich można się było zorientować, gdzie stał drewniany płot, bo dawniej wzdłuż płotów sadzono właśnie bzy. No więc kiedy tak szliśmy sobie z mamą po moście i kiedy ona opowiadała mi o wszystkim, co tu kiedyś było, nagle wydało mi się, że widzę, niewyraźnie, wśród krzaków biały budynek. Był trochę jak cień. W sumie przecież wszystko widziałem zamazane. Niewyraźne były bloki, most, drzewa – tak to już było z moją chorobą, że zabierała mi po kolei obrazy wszystkich rzeczy na świecie, wcześniej jednak trochę je pozamazywała.
– Widzę dom – powiedziałem do mamy.
– Jaki dom? Gdzie? – zdziwiła się.
– Wśród drzew. Biały dom z czerwonym dachem. – Wskazałem ręką w stronę osady.
Mama bardzo się zmartwiła, że opisuję coś, czego tak naprawdę nie ma, i uznała, że to wina choroby. No i braku okularów. Specjalnie się tym nie przejąłem i szybko zapomniałem o naszym spacerze.
***
Wróćmy do feralnego dnia w szkole. Pan Gliwiusz kazał mi grać w koszykówkę i nasza drużyna wygrała – dzięki temu, że jakimś cudem udało mi się trafić piłką do kosza. Eryk wściekł się, bo chyba po raz pierwszy w życiu znalazł się wśród przegranych i, zgadnijcie, na kim postanowił wyładować złość.
Po meczu pierwszy wbiegł do szatni i schował mi moje bardzo, bardzo mocne okulary. Dużo mocniejsze od tych, które utopiłem kiedyś w kanałku. Choroba nie odpuszczała.
– Ciekawe, jak teraz sobie poradzisz, Kobra… No, zacznij syczeć, Kobro. – Śmiał się złośliwie. – Jeśli ładnie zasyczysz, to może ci oddam bryle.
Eryk był naszym klasowym szefem wszystkich szefów. Śmiano się zawsze z jego dowcipów i go słuchano. Mówiąc: „zasycz ładnie, Kobro”, odwrócił się w stronę chłopaków. Wyraźnie słyszałem ich chichot. No ale wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Tomek, który podobnie jak Eryk należał do drużyny Zielonych, zaczął mnie bronić.
– Odczep się od niego – powiedział, stając obok mnie. – To, co robisz, jest słabe. Oddaj mu okulary.
– Masz jakiś problem? – Eryk na moment odczepił się ode mnie i podszedł do Tomka. Złapał go nawet za koszulkę. Szykowała się prawdziwa awantura i kto wie, jakby się to skończyło, gdyby do szatni nie wszedł pan Gliwiusz.
– Wychodźcie stąd, szybko, zaraz przyjdzie następna klasa. – Pogonił nas i dlatego bijatyki nie było. Okularów również nie, bo Eryk mi ich nie oddał.
Odczekałem, aż wszyscy się rozejdą, i prawie po omacku wyszedłem ze szkoły. Nie chciałem, żeby widzieli, jak idę, przytrzymując się słupków i ogrodzeń. Na szczęście do domu miałem bardzo blisko i znałem właściwie każdą płytkę w chodniku. Mogłem tam dotrzeć w okularach i bez nich. Niestety, nie uszedłem daleko.
– Spieszysz się gdzieś, Kobra? – usłyszałem.
To był Eryk. Poznałem go po głosie. Stał za rogiem, opierając się o murek.
– Pomyślałem, że tu na ciebie zaczekam – powiedział, ruszając w moją stronę. – Chciałbym sprawdzić, czy poradzisz sobie ze mną równie dobrze jak na boisku. Jeśli mnie ładnie poprosisz, ale tak naprawdę ładnie, to oddam ci okulary. Słowo harcerza! A jeśli nie… jeśli nie… – zawiesił głos – to będziesz musiał zeżreć to!
I zamachał mi czymś przed nosem. Nie wiedziałem czym, ale na pewno było to coś obrzydliwego, bo strasznie śmierdziało.
Czy się bałem? Nie, w tamtym momencie nie myślałem o strachu. Kalkulowałem. Nigdy nie przypuszczałem, że potrafię tak szybko myśleć. Zastanawiałem się, czy dam radę pobiec znaną trasą i wpaść do klatki mojego bloku albo chociaż do sklepu. Wydawało mi się mało prawdopodobne, żeby Eryk odważył się zrobić mi coś przy ludziach. Wiedziałem, gdzie są krawężniki, gdzie lepiej nie biec, bo łańcuchy przy słupkach oddzielają parking od chodnika. Spróbować czy poddać się, błagać o litość i ostatecznie dać się wybrudzić paskudztwem?
Wybrałem to pierwsze i zacząłem biec.
– Oż ty w życiu… – Eryk kompletnie się tego nie spodziewał. Dzięki jego zaskoczeniu zyskałem kilka cennych sekund. Prułem przed siebie naprawdę szybko. I jednocześnie kombinowałem. Mama ciągle powtarzała mi, że muszę być szczególnie uważny przy przejściach dla pieszych, żeby przypadkiem nie wpaść pod samochód. A jedynym niebezpiecznym miejscem po drodze do domu było właśnie przejście na drugą stronę ulicy. Ta nie była bardzo ruchliwa, no ale i tak musiałem uważać. Próbowałem zerknąć w lewo, czy nic nie jedzie. Niestety, wszystko wokół zlało się w wirującą kolorową plamę. W dodatku wydało mi się, że Eryk jakby odrobinę się oddalił, a to mogło znaczyć, że zwolnił, bo zobaczył nadjeżdżający pojazd. Postanowiłem wykorzystać tę sytuację – gdybym skręcił w bok i biegł prosto przed siebie, dotarłbym do zieleniaka, gdzie pracowała zaprzyjaźniona pani Halinka. Jej budka z kiszonymi ogórkami i najlepszą na świecie kiszoną kapustą znajdowała się przy samym wiadukcie, na krańcu „Holandii”. Raz kozie śmierć. Skręciłem.
***
Kiedy teraz próbuję sobie przypomnieć, co się stało, wydaje mi się prawie niemożliwe, że ja – tak słabo widząc – zdobyłem się na taki wyczyn. Dopadłem do wiaduktu z zamiarem przebiegnięcia na drugą stronę, ale wtedy zorientowałem się, że coś jest inaczej niż zwykle. Widziałem tylko rozmazane kontury świata, ale mimo wszystko dotarło do mnie, że droga na wiadukt jest zamknięta. Tak, ustawiono barierki w poprzek chodnika