Эротические рассказы

Niewierni. Vincent V. SeverskiЧитать онлайн книгу.

Niewierni - Vincent V. Severski


Скачать книгу
dwie potężne ciężarówki.

      Włączył stację RMF, ale akurat śpiewał Michael Jackson, więc natychmiast wyłączył. Nie wiadomo skąd poczuł coś w rodzaju wewnętrznej radości, nieuzasadnionej niczym konkretnym. Takiej zwyczajnej, która czasem nachodzi człowieka znienacka i pozwala oderwać się choć na chwilę od prozy codzienności. Czy to mogła być radość życia? – przeleciało mu przez myśl. I aż się uśmiechnął. Po chwili mimowolnie zaczął śpiewać piosenkę, która zawsze dodawała mu siły i pobudzała do działania nie mniej niż modlitwa pełna wiary w sens tego, co robił. Myślał czasem, jaka to szkoda, że tych słów nie darował światu Allah.

      Here’s to you, Nicola and Bart,

      Rest forever here in our hearts,

      The last and final moment is yours,

      That agony is your triumph.

      Zwrotkę angielską śpiewał zawsze cicho, spokojnie, jakby chciał tylko zaznaczyć, że zaczyna, bo za chwilę będzie się działo coś ważnego.

      Maintenant, Nicolas et Bart,

      Vous dormez au fond de nos coeurs,

      Vous étiez seuls dans la mort,

      Mais par elle, vous vaincrez.

      Wersję francuską lubił bardziej, bo pasowała mu idealnie do przekazu i miała jakąś wewnętrzną siłę i spójność. Dlatego podnosił nieco głos, jakby śpiewał Marsyliankę albo Non, je ne regrette rien.

      Canto aqui Nicola e Bart,

      Vuestro fin y vuestra prison,

      El morit os dié libertad,

      Y un lugar en mi corazon.

      Hiszpański kojarzył mu się z Che, z walką, Bolivarem, Allendem i Victorem Jarą, więc starał się, by siła głosu odpowiadała jego najgorętszym uczuciom.

      Canto asi a Nicola e Bart

      Á quien odia la escalvitud

      Á quien sabe amar la verdad

      Canto fuerte „Libertad”.

      Ostatnią zwrotkę, po włosku, mógł już tylko wykrzyczeć, bo zawsze czuł w tym momencie, że rozsadzają go wściekłość i ból.

      Gdy skończył, poczuł ulgę i jednocześnie przypływ sił, jak za każdym razem, gdy ją śpiewał. Teraz mógł odpocząć. Znów włączył radio.

      Noc była wyjątkowo ciemna i zaczęło padać. Słabo widział drogę, więc jechał na pamięć, trzymając się świateł pozycyjnych wielkiego tira, którego naczepa niebezpiecznie przechylała się na boki.

      W wiadomościach usłyszał, że na lotnisku w Amsterdamie zatrzymano dwóch Jemeńczyków podejrzanych o terroryzm. Jednak po sprawdzeniu okazało się, że przewożone przez nich przedmioty nie są niebezpieczne, i zostali zwolnieni.

      Karol uśmiechnął się i z niedowierzaniem pokręcił głową.

      Sajed wciąż testuje systemy bezpieczeństwa – pomyślał z przekonaniem. Szuka luki w zabezpieczeniach, ale w ten sposób tylko pogarsza sytuację… Westchnął głęboko. Mówiłem mu to tyle razy… nic do niego nie dociera! A może ci Jemeńczycy to tylko przypadek? Może. Ale każda taka sytuacja wzmaga czujność służb, które sprawdzają swoje procedury i zniechęcają do działania spontanicznych entuzjastów i amatorów… Chociaż któremuś może się udać… Przecież Sajed nie jest głupi i powinien zrozumieć, że nie wysadzi samolotu za pomocą dezodorantu.

      Przypomniał sobie ich rozmowę sprzed dwóch lat.

      „Teraz już nie wystarczy dziewiętnastu męczenników i Mohammed Atta – mówił wówczas. – Wróg wciąż się przygotowuje na nasze uderzenie i żeby uczcić pamięć bohaterów z jedenastego września, powinniśmy pomyśleć o czymś nowym”.

      Nagle przed Karolem otworzyła się szeroka przestrzeń. Okazało się, że cały czas poprzedzał go tylko jeden tir. Skończył się odcinek drogi w przebudowie, a rozpoczęła nowa dwupasmówka. Przestało padać, mógł więc w końcu wyłączyć wycieraczki.

      Sam się zdziwił, że tak prozaiczna sytuacja przyniosła mu tyle radości. A do tych marzeń podczepiała się jeszcze nieustannie wizja krótkiej wizyty u sąsiada Zuzy piętro niżej, którego odwiedził jako pracownik gazowni. Ta myśl tak go bawiła, że psuła nieco powagę marzeń o złotych włosach Zuzy, jej oczach i idealnych ustach.

      Myśl o śmierdzącym sąsiedzie w tłustym podkoszulku stała się tak natrętna, że aż tłumiła podniecenie. Przez moment Karol się zastanawiał, czy to aby nie jest podświadoma zazdrość albo, co gorsza, jakaś obsesja. Nawet trochę się zaniepokoił tymi przemyśleniami, lecz po chwili uznał, że to stanowczo przedwczesna ocena. Doszedł nawet do wniosku, że to jak najbardziej prawidłowy odruch przed tym, co zaplanował zrobić z Abdulem, i oznacza jedynie, że jego podświadomość działa zupełnie sprawnie.

      Czuł już wyraźne zmęczenie. Zaczynał mieć omamy wzrokowe, a ciężkie powieki szorowały po zapiaszczonych oczach. I na dodatek te durne myśli o jakimś sąsiedzie Zuzy…

      Kiedy zauważył tablicę informującą, że właśnie wjeżdża do miasta Frydek-Mistek, ze zdumieniem stwierdził, że jest już w Czechach. Postanowił skorzystać ze swojego rozkładanego łóżka i trochę się zdrzemnąć.

      Była pierwsza trzydzieści osiem i do Wiednia pozostało jeszcze około trzystu kilometrów.

      Rano będę na miejscu. Wystarczy! – pomyślał bez entuzjazmu i zjechał na parking przy całodobowej stacji benzynowej.

      Poinformował obsługę, że jest zmęczony i chce się zdrzemnąć w samochodzie. Kupił dwie butelki wody niegazowanej i paczkę pierniczków. Wrócił do samochodu, rozłożył łóżko, zdjął marynarkę, pod którą schował berettę, i położył się, naciągając koc na głowę.

      Pomyślał, że powinien się jeszcze pomodlić, bo ostatnio coraz bardziej zaniedbuje się w kontaktach z Bogiem. Kiedyś nie tylko częściej chodził do meczetu, ale też starał się żyć jak pobożny muzułmanin. Z chwilą gdy przystąpił do dżihadu, nie mógł już tak często bywać w meczecie, a po jedenastym września – praktycznie w ogóle. Przynajmniej poza krajami islamskimi. Europejskie meczety pełne są konfidentów różnorakich służb i on, Karol Hamond, Safir as-Salam, nie zdążyłby pewnie zmówić dwóch rakatów, nim zostałby aresztowany. A w Warszawie był przecież tylko jeden meczet.

      Tahadżdżud odmawia się w nocy, ale wcześniej trzeba przespać przynajmniej jej część – pomyślał i usiadł na brzegu łóżka, owinięty w koc. Dobrze, zmówię, jak się obudzę… albo nie!

      – Mam przecież na taką okoliczność salat as-safar! – powiedział do siebie, jakby nagle odkrył coś niezwykłego, i spróbował stanąć, ale uderzył się w głowę, bo samochód był zbyt niski.

      Przecież można ją odmówić w dowolnej pozycji – przypomniał sobie tę oczywistość islamskiej wiary i postanowił od dzisiaj stanowczo częściej uciekać się do tej modlitwy.

      Kiedy skończył, położył się z powrotem w dużo lepszym nastroju niż wcześniej. Miał pewność, a nie tylko wrażenie, że kontakt z Allahem bardzo mu pomógł przezwyciężyć wątpliwości, które dręczyły go przez całą podróż. Utwierdził się w przekonaniu, że podąża Jego słuszną drogą i niesie w Jego imieniu światło nadziei wszystkim biednym i skrzywdzonym tego niesprawiedliwego świata.

      Kim jest człowiek, który mnie ściga… śledzi? – pomyślał, leżąc na wznak, z głową zakrytą kocem jak całunem. Kim jest człowiek, który chce mojej śmierci? Czy jest jakiś Kapitan Hak? Czy wie, dlaczego walczę? Czy wie, dlaczego walczy ze mną?

      Poczuł,


Скачать книгу
Яндекс.Метрика