Эротические рассказы

Popioły, tom I. Stefan ŻeromskiЧитать онлайн книгу.

Popioły, tom I - Stefan Żeromski


Скачать книгу
być może… przeciw lepszemu spodziewaniu – wycedził wreszcie przez zęby.

      – To ad primum. A teraz co do homagium. Pan baron von Lipowski, pierwszy cesarski komisarz kieleckiego krajzamtu, żebym wyraził wielmożnemu panu niezadowolenie z powodu jego absentowania się w tej tak ważnej sprawie, polecił mi był.

      – Do diaska! siła grzechów, jak widzę, ciąży na moim sumieniu…

      – Tak jest. Wielmożny pan nie tylko nie udał się osobiście do Krakowa…

      – Ja do Krakowa! Ale czegóż to waszmość wymagasz ode mnie?

      – To nie było wymagane.

      – Nie wymagane znowu! Więc jak?

      – To było oczekiwane od obywatelów.

      – Raz wymagane, drugi raz oczekiwane!… Ja, mości panie, trzydzieści lat z tych oto Wyrw nie wyjeżdżałem i nie wyjadę. Nie wyjadę, chociażby kije z nieba leciały! Tu siedzę i skończona rzecz. O niczym nie wiem… A pierwszy von Lipowski komisarz… Mam już dość Krakowa – i wszystkiego świata!

      – To wszystko bardzo być może…

      – Ostatni raz byłem w Krakowie anno Domini 1768. Porachuj no waszmość, ile to lat.

      – Rzeczywiście – wykrztusił Hibl przeglądając jakieś papiery.

      – Dawne to już, ubiegłe czasy, mości panie. Jeszcześ wówczas wasze nawet Wschodnich Galicjów nie oglądał.

      – Wielmożny pan tam do szkół zapewne?… – mówił urzędnik segregując w dalszym ciągu stosy swych notat.

      – Do szkół? Ale co znowu! Ja szkoły traktowałem w Sandomierzu, w sławnym po wsze czasy kolegium ojców jezuitów, choć już z niego ani dymu, ani popiołu. Ale nie do nauk byłem stworzony. Szczerze mówiąc, ledwiem się przez infimę, gramatykę i syntaxim przebił nie bez trudu, a poetyki i retoryki owo zgoła zaniechałem. Kraków!… – mówił w zadumie – nigdy tam moja noga nie postanie. To waszmość możesz oświadczyć pierwszemu baronowi z czegoś tam kieleckiego.

      – Z kieleckiego cyrkułu – wyraźnie i zimno oświadczył urzędnik.

      – Mnie te nazwy ani pachną, ani śmierdzą…

      Hibl nieznacznie coś zanotował w pugilaresiku.

      – Powiem waćpanu – ciągnął szlachcic – czemu Krakowa nie lubię. Sam pojmiesz.

      – Proszę, proszę…

      – W młodocianym wieku osierocony przez rodziców, wzięty byłem przez opiekuna całej mojej puścizny, krajczego – Panie świeć nad jego duszą! – Olchowskiego ze szkół, gdziem się tyle że wałkonił i po wagarach chodził. Na dworze jego, w Sieprawicach, młodość strawiłem. Siostrę moją, matkę tego oto młodzieńca, wychowała nieboszczka krajczyna. Pan Olchowski, jako sam człek ongi rycerski, bo z królem Janem bywał, widząc we mnie ochotę do szabli, udzielił mi błogosławieństwa w imieniu rodziców, a na znak i zakład posłuszeństwa antiquo more kazał rozciągnąć na kobiercu i własną swą senatorską ręką wyliczył mi pięćdziesiąt batogów. Zaraz też sto obrączkowych wsypał do trzosika, dał dwu pocztowych, dwa konie wierzchowe jak diabły, ryngraf na piersi, i sam odwiózł do chorągwi pancernej, co się wówczas uwijała koło Miechowa. Wtedy oto pierwszy raz widziałem Kraków. A ostatni raz, ostatni… I niech go tam jasne pioruny spalą, cały wasz Kraków! Więcej tego wszystkiego kosztować nie myślę…

      Gość zaśmiał się z cicha, chytrze rozszerzając powieki. Szepnął z udanym zdziwieniem:

      – Dlaczego? Wielmożny pan obiecał wyjaśnić…

      Szlachcic słyszał ten okrzyk i widział uśmiech, ale niezrażony mówił dalej:

      – Dlaczego? A no dlatego… Wytrzymałem był w tym Krakowie oblężenie pospołu z bracią z województwa sandomierskiego, krakowskiego jako też i ziemi sanockiej. Wytrzymałem dziesięcioniedzielny szturm do miasta. Byłem przytomny, kiedy nieprzyjaciel zdradą wpuszczony był do grodu, a my wszyscy sromotnie poddać się przymuszeni byliśmy. Złożyliśmy jak barany rynsztunek wojenny i dwie niedziel zamknięci w zamku krakowskim czekaliśmy na rezolucję, co też z nami uczynią. Trzy nasze związki konfederackie, Boże mój, Panie miłosierny! rozłączono, a każdy do innej sali na zamku graf zamknąć kazał. A skorośmy do tych sal weszli, warta z ukrytych miejsc pokazała się, u drzwi i okien miejsca zajmując. Nazajutrz przyszedł placmajor z rezolucją, ażebyśmy do podróży byli gotowi. Dwustu siedemdziesięciu nas samej szlachty oficjerów w marsz wyszło przez Grodzką Bramę. A za oną bramą zastaliśmy konwój z karabinierów. Ci nas wiedli błotami i drogą złą w naznaczoną podróż. Później dopiero dano nam podwody i tak oto z wolna jechaliśmy w oczach ludzkich przez Skalbmierz, Staszów, Iwaniska… Za Staszowem idzie tam droga szeroka lasem… No, mój ta już był blisko kraj. Z dala Święty Krzyż widać… Zdarzył się był nocleg w miasteczku Bogoryi. Dokoła zajazdu, gdzie my w stajniach pokotem leżeli, warta czuwała. Wstałem ja w późną noc, przyszedłem do karabiniera pierś w pierś, gdy się nie spodział, i wziąłem mu z rąk broń siłą a w mgnieniu oka.

      – Spał? – cicho szepnął urzędnik.

      – Co miał spać?… Czuwał!

      – Więc jakże?

      Szlachcic uśmiechnął się boleśnie i strzepnął palcami.

      – Nie pamiętam już dobrze, jak się to stało… Dość, że mię… te… puścił. Rzuciłem się we drzwi, między domostwa, wypadłem w pola i dopiero co mocy w nogach! Gwałt uczynili żołnierzykowie, dalej sypać za mną w ciemności kulami, tylko mi koło uszu gwizdały. Ręka Boska odegnała… Lasami przyszedłem do tych moich Wyrw bosy, obdarty do naga, głodny. A stanąwszy w tych progach, takem sobie rzekł: „Teraz Ci, Panie Jezu, ślubuję, że już nie wyjdę!”. Otóż i siedzę jak leśny wilk. Widzisz waszmość, że jadłem dość w tym Krakowie chleba, na poły z plewami spieczonego… Zważ waszmość, że działa się ta sprawa w roku Pańskim 1768. Gdzież mnie teraz do Krakowa? Co bym tam ujrzał?

      – Wielkie zmiany, pożądane zmiany. Ten dzień 17 sierpnia zeszłego roku na zawsze zostanie w pamięci wszystkich, co go widzieli. Najprzedniejsze obywatelstwo Zachodniej Galicji zgłaszało się do nadwornego komisarza, pana barona Margelika, z życzeniem asystowania przy wjeździe jegomości pana hołdowniczego, księcia Auersperga.

      – Najprzedniejsze obywatelstwo, mówisz waszmość? Patrzajcież!

      – Tak jest. Nie wszyscy mogli być przyjęci, osobliwie na dzień samego wjazdu 9 sierpnia. Co to za festyn był! Szły naprzód ku miastu przez most z przedmieścia Josephstadtu…

      – Skąd, proszę?

      – Od przedmieścia Podgórze dawniej zwanego.

      – Dawniej zwanego!… a teraz Josephstadtu…

      – Cechy, korpus kawalerii, stangreci obywatelów asystujących bez koni naręcznych, berajterowie, trębacze, później szlachta polska na pięknych koniach…

      – Berajterowie, trębacze i szlachta polska na pięknych koniach…

      – Damy polskie w powozach, dwór jegomości pana hołdowniczego, wreszcie on sam – i znowu korpus kawalerii.

      – Piękne widowisko, przez Bóg żywy!

      – A w dniu hołdu! Od pałacu Spiskiego do kościoła Panny Marii i do katedry na Wawelu stanęła infanteria i kawaleria w prostych liniach. Wyszli mieszczanie ze swymi cechami, świeckie i zakonne duchowieństwo, deputowani z cyrkułów i wszystka obecna szlachta w paradnych strojach, dalej personel Gubernium krajowego, wszystkie urzędy, Akademia. Wszyscy uszykowali się w swych miejscach. Cisza jest, bardzo wielka cisza. Wtedy począł dzwonić na Wawelu wielki, starodawny dzwon Zygmunt.

      Nardzewski słuchał uważnie.


Скачать книгу
Яндекс.Метрика