Przyjdzie Mordor i nas zje. Ziemowit SzczerekЧитать онлайн книгу.
sobie butelkę z balsamem i umawiały się, że gdy tylko skończą studia, to od razu – do Drohobycza. Wynajmą coś razem, wezmą dotację z Unii i otworzą jakiś drohobycki dom kultury, w którym będzie o Schulzu, a i z rozpędu o Nałkowskiej, co to go odkryła, i w ogóle o międzywojniu. O Witkacym przede wszystkim. Wpadły w ogóle w jakąś totalną witkacofazę, przez cały czas mówiły, że Stasio to, Stasio tamto, a pod koniec zaczęły się zastanawiać, jakiego miał. Siedziałem obok nich, paliłem jednego za drugim i patrzyłem, jak piesek wielkości większego szczura obszczekuje ciężarówkę. Kierowca robił wszystko, żeby pieska rozjechać i w końcu mu się to udało. Piesek kwiknął przeraźliwie i wyrzygał pyskiem własne flaki.
Bożena i Marzena przerwały w pół słowa. Oczy miały jak kurze jaja. Po chwili też zaczęły rzygać.
I kto wie, jak to wszystko by się skończyło, gdyby nie trzeba było wracać do Lwowa. Ostatni pociąg odjeżdżał za pół godziny. Wzięliśmy taksówkę na dworzec, pieczołowicie wybierając najbardziej rozpieprzoną.
Przydworcowa knajpa, w której jeszcze rano pan Bohdan snuł wizję szwedzkiego ZSRR, była czarna od spalenizny. Szyb w oknach nie było, drzwi też. Strażacy zwijali sprzęt. – Wybuch gazu – szepnęła babuszka, która handlowała jajkami pod dworcem i wszystko widziała. – Straszna tragedia.
Kasa była zamknięta. Wisiała na niej karteczka z napisem „przerwa techniczna”. Żeby wsiąść do pociągu, musieliśmy więc dać kanarowi w łapę, co polonistki skrupulatnie odnotowały w swoich notesikach jako kolejny element kolorytu lokalnego. Wagony były szerokie, o wiele szersze niż u nas. To również zostało odnotowane.
– Ja pierdolę, co się tu wyrabia w tym kraju – przeżywała Marzena – odpał totalny.
– No – skrzeczała Bożena – przecież normalnie nikt mi nie uwierzy, jak wrócimy na wydział i opowiemy, tak?
– Trzeci świat, no trzeci świat – dodawała Marzena. – Kurwa, oni próbują naśladować Europę, ale z tego naśladowania to jakaś parodia Europy wychodzi. Jezu Chryste jednorodzony… ja wiem, że Polska jest, jaka jest, ale normalnie ucałuję ziemię jak jaki papież, jak tylko wrócę!
Wyciągnęły dżintoniki i próbowały otworzyć kapsle zębami. To otwieranie skończyło się wrzaskiem Marzeny – ułamała sobie siódemkę. Nie wiem, skąd od razu wiedziała, że to siódemka, ale pół sekundy po tym ułamaniu na cały wagon zaczęła wrzeszczeć „ułałałą szódemkę! Ułałałą szódemkę!”. Hawran, skurwiel, zareagował szybciej ode mnie i natychmiast rzucił się ją pocieszać. Kilka sekund po tym zaczęli się całować. Co tam ułamana siódemka. Bożena patrzyła na mnie wyczekująco. Unikałem jej wzroku jak mogłem. Udawałem, że strasznie mnie zajmuje obserwowanie, jak tam za oknem przemyka zielona Galicja.
Moje siedzenie minęła krótkowłosa dziewczyna. Z długimi udami i pięknymi stopami w japonkach. Dwie czarne dziury w głowie. Dziewczyna fotografa. Ale była sama. Poszła w stronę przejścia między wagonami. Zamknęła drzwi i po chwili z korytarza dobiegł zapach papierosowego dymu.
Wyjąłem z kieszeni papierosy i – zerknąwszy przepraszająco na koleżankę polonistkę, potrafiącą jak nikt w świecie odmieniać Brunona przez przypadki – wstałem i poszedłem za czarnooką.
Stała w korytarzu i paliła, oparta o ścianę. Od razu, gdy tylko otworzyłem drzwi, wbiła we mnie te swoje dwie czarne dziury. Zbiło mnie to z pantałyku. Udałem więc, że ją ignoruję. Wytrząsnąłem papierosa i zapaliłem, znów z udawaną uwagą obserwując zielone pola Hałyczyny.
– Po co tu przyjeżdżacie? – spytała nagle dziurooka po polsku, z mocnym ukraińskim akcentem.
– Słucham? – zdziwiłem się.
– Po co tu przyjeżdżacie, wy, Polacy? – zapytała. – Przysłuchuję się wam, od kiedy wsiedliście do pociągu. Wygląda na to, że bardzo wam się tu nie podoba.
– A skąd tak dobrze znasz polski? – próbowałem zmienić temat, bo nie zamierzałem świecić oczami za Marzenę i Bożenę. To znaczy – wtedy mi się wydawało, że chodzi wyłącznie o Marzenę i Bożenę.
– To ja ci powiem, dlaczego tu przyjeżdżacie – zignorowała moje pytanie. – Przyjeżdżacie tutaj, bo w innych krajach się z was śmieją. I mają was za to, za co wy macie nas: za zacofane zadupie, z którego się można ponabijać. I wobec którego można poczuć wyższość.
– „Wobec”, „zadupie”, „ponabijać” – próbowałem grać cool. – Wiem, studiowałaś w Polsce. Pewnie w Krakowie.
– Bo wszyscy mają was za zabiedzoną, wschodnią hołotę – ciągnęła ona tymczasem, patrząc mi tymi czarnymi dziurami prosto w oczy – nie tylko Niemcy, ale i Czesi, nawet Słowacy i Węgrzy. To tylko wam się wydaje, że Węgrzy to są tacy wasi zajebiści kumple. Tak naprawdę nabijają się z was jak wszyscy inni. Nie wspominając o Serbach czy Chorwatach. Nawet, kolego, Litwini. Wszyscy uważają was za trochę inną wersję Rosji. Za trzeci świat. Tylko wobec nas możecie sobie pobyć protekcjonalni. Odbić sobie to, że wszędzie indziej podcierają sobie wami dupy.
Nie spuszczała wzroku z mojej twarzy. Próbowałem wytrzymać spojrzenie, ale w końcu się poddałem. Zielone pola Galicji jak mknęły, tak mknęły.
– A wy – powiedziałem wydmuchując dym – gdzie jeździcie poczuć się lepiej? Nie wiem, do Uzbekistanu? Gdzieś pewnie jeździcie.
– A powiedz mi, dlaczego – spytała dziewczyna, brodą wskazując butelkę balsamu Wigor, którą trzymałem w dłoni – tak przy wszystkich, ostentacyjnie pijesz płyn na potencję?
Zbaraniały, podniosłem etykietkę do oczu, po czym uznałem, że ten gest jest zbyt upokarzający, więc ją odsunąłem, ale to odsunięcie było jeszcze bardziej upokarzające, bo miało w sobie coś z głupiego wyparcia, podniosłem ją więc jeszcze raz. I faktycznie: małymi literkami było tam coś o „erektylnoj dysfunkcji”.
– O cholera – wyrwało mi się. Przypomniałem sobie, jak ostatnio chlaliśmy Wigor na lwowskim rynku, prosto z butelki, myśląc, że prezentujemy się tak zajebiście, że wszyscy nam foty komórkami robią. Teraz już wiedziałem, czemu robili. Dwóch rosłych Polaków publicznie trąbiących do hejnału płyn na erekcję – to musiał być fajny widok.
Dziurooka strzeliła papierosem w przeciwległą ścianę, jakieś pół metra od mojej głowy. Obsypał mnie snop iskier. Po czym oderwała się od ściany i minąwszy mnie, wróciła do wagonu.
Wróciłem na miejsce. Rozglądałem się za dziurooką, ale w wagonie jej nie było. Bożena na szczęście już spała. Albo udawała, że śpi. Hawran obmacywał Marzenę. Cały wagon udawał, że nie patrzy. W końcu wstali i poszli w stronę toalet. Siedziałem na swoim miejscu, popijałem płyn na dysfunkcję erekcji i patrzyłem przez wybitą szybę w drzwiach wagonu, jak otwierają drzwi toalety i jak patrzą z niedowierzaniem na to, co jest za nimi, po czym je zamykają i z markotnymi minami wracają na miejsce.
– Co – spytałem – elementy kolorytu lokalnego?
Próbowali się uśmiechnąć, ale niespecjalnie im to wyszło.
– Macie – podałem im Wigor – łyknijcie sobie.
3
Beat
I jeździliśmy na ten wschód, jeździliśmy, jeździliśmy. Marszrutkami, pociągami, zdezelowanymi ładami. Czym się dało.
Zamiast benzedryny mieliśmy balsam Wigor. Zamiast wiejskiej Ameryki i Meksyku lat 50. – mieliśmy Ukrainę. Ale chodziło o to samo. Braliśmy plecaki i jechaliśmy w drogę. Nie czytaliśmy Kerouaca, bo nie dało się tego czytać. Tyle tam było pulsujących w każdą stronę, skłębionych bebechów. No i też dlatego, że było nam trochę głupio, bo nam, w przeciwieństwie do Kerouaca, o nic nie chodziło.