Tylko martwi nie kłamią. Katarzyna BondaЧитать онлайн книгу.
nie chciałam. Mąż poprosił o rozwód, ale ja nie zamierzałam się zgodzić. Żądałam orzeczenia winy z jego strony. To oznaczałoby dla niego niekorzystny podział majątku. Oczywiście nie chciał tracić ani grosza. Tak więc żyliśmy w fikcyjnym związku ponad rok. On na górze, ja na dole. Czekaliśmy, aż ten pat sam się rozwiąże. I tak się stało. Poznałam Michała. Z wykształcenia jest informatykiem, skończył jakieś dwuletnie studium. Przychodził do firmy męża naprawiać sprzęt. Zakochałam się. Zaczęliśmy romansować. Mąż wynajął detektywa i zagroził użyciem zgromadzonych materiałów w sądzie. I tak poszliśmy na ugodę, rozwiedliśmy się polubownie. To, że pożyczył mi te pieniądze, było trochę – jak pan widzi – odkupieniem win, może zatkaniem mi ust. Płacę mu zresztą stosowne odsetki. Nie stracił na tym geszefcie. Michał zaś nigdy nie mieszał się do moich spraw finansowych. Od początku był na straconej pozycji.
– Dlaczego? – zainteresował się psycholog.
– To ja przez całe lata go utrzymywałam. Dzięki mnie został kimś, ze zwykłego informatyka przeistoczył się w artystę. Mógł sobie na to pozwolić jedynie przy mnie. Żył, jak chciał, robił, co chciał. Mógł realizować swoje pasje. A ja szczerze go w tym wspierałam.
Był twoim utrzymankiem, pomyślał Meyer. Na głos powiedział jednak coś innego:
– Ale chyba odczuwał frustrację, że nie mógł dać pani tak wielkiej kwoty?
– O nie, on jest zupełnie pozbawiony takiej, pan wybaczy, samczej ambicji – żachnęła się Poniatowska. – Pieniądze mają dla niego wartość jedynie wymienną.
– Jak dla większości z nas – zdecydował się wtrącić Meyer.
Lekarka jednak nie dostrzegła sarkazmu w jego głosie.
– Nieważne, po prostu Michał nie mieszał się w moje finansowe sprawy. W tych kwestiach mój mąż, przyznaję, jest zupełnie nieżyciowy. Choć nie ukrywam, że odkąd poznałam Johanna, trochę mi to przeszkadzało. W każdym razie Michał całą uwagę i kreatywność wkładał w plan odrestaurowania tego pięknego budynku. Kochał to. Jego plan przywrócenia świetności tej kamienicy był naprawdę obłędny.
– Rozumiem.
– To już wszystko? – Poniatowska wstała. – Czy mogę iść do domu?
– Sama pani nie wyjdzie. Proszę za mną.
Ruszyli długim, szarym korytarzem z dziesiątkami drzwi oraz tablicami, na których wieszano ogłoszenia o poszukiwanych niebezpiecznych przestępcach i zawiadomienia o szkoleniach czy policyjnych imprezach. Takich korytarzy w katowickiej komendzie były dziesiątki. Istny labirynt. Każdy zakończony wielkim oknem z dziwacznymi metalowymi kratami. Przez te okna widać było panoramę miasta. Komenda Wojewódzka Policji w Katowicach swoją świetność miała dawno za sobą. Zjechali windą na parter i skierowali się do wyjścia.
Kiedy lekarka poczuła się już wolna i uznała, że nie musi się kontrolować, przygarbiła się, a skóra na jej twarzy sprawiała wrażenie wiotkiej, o niezdrowym żółtym odcieniu pergaminu.
– Tak przy okazji – zagaił Meyer. – Czy pani mąż jest Polakiem? Ma takie cudzoziemskie nazwisko i aparycję.
– Tak. – Lekarka się uśmiechnęła. – Jest stuprocentowym Polakiem. Pochodzi z Waplewa, małej miejscowości na Suwalszczyźnie. Zmienił nazwisko, kiedy zaczął być artystą. Jako informatyk miał inne. Kiedy go poznałam, nazywał się Łopata. Michał Łopata. Sam pan widzi, że nie pasowało to do image’u artysty, wziętego stylisty wnętrz. Mogło być źle odebrane przez lokalną cyganerię. Kiedy braliśmy ślub, przyjęłam już jego nowe nazwisko, bardziej atrakcyjne – Douglas. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat takie wybrał.
Meyer spojrzał na nią. Dlaczego szydzi z męża? Czy robi to świadomie? Czy możliwość swobodnego opuszczenia komendy tak ją rozluźniła, że na chwilę zaniechała samokontroli?
Na pożegnanie Elwira Poniatowska podała mu dłoń jak do ucałowania. Udał, że nie zrozumiał gestu. Uścisnął ją po męsku i zawrócił. Chciał jak najszybciej znowu znaleźć się w pokoju przesłuchań, by zabrać swój dyktafon i dokumenty. Lekarka została sama. Z ulgą ściągnęła z szyi chustkę i postawiła kołnierzyk sukienki.
– Pani Elwiro – usłyszała za plecami.
Meyer stał tuż za nią. Odwróciła się gwałtownie. Na jej szyi dostrzegł podłużną szramę, jakby zadrapanie od pazura. Rana, podpuchnięta i zaczerwieniona wokół, nie wyglądała na świeżą, raczej sprzed dwóch, trzech dni, była podgojona. Kobieta zorientowała się, że psycholog dostrzegł to, co tak skrzętnie cały czas ukrywała.
– Proszę nie opuszczać miasta. Nigdzie nie wyjeżdżać do odwołania. I być pod telefonem – powiedział.
Skinęła głową i pośpiesznie ruszyła w kierunku drzwi. Stał jeszcze chwilę, wpatrując się w jej znikającą sylwetkę. Z kim szamotała się ta damulka? W drodze na górę myślał o zadrapaniu na szyi oraz siniaku na udzie. Kto ją tak załatwił?
– Ale nasmrodziła – usłyszał od policjanta, który przygotowywał się do kolejnego przesłuchania.
Meyer chwycił dyktafon, papiery i wizytówkę lekarki, na której złotymi literami wypisane było jej nazwisko, po czym spojrzał pytająco na kolegę.
– Wylała na siebie chyba całą butelkę perfum. Chciała cię uwieść – pośpieszył z wyjaśnieniem policjant i zaśmiał się. – Bidula nie wie, że na naszego psychologa takie sztuczki nie działają.
Meyer odwzajemnił uśmiech. Wyszedł z pokoju zatopiony w myślach. Jak to możliwe, by zrozpaczona kobieta pamiętała, by zabrać do torebki perfumy i użyć ich przed przesłuchaniem? Czy faktycznie była tak zrozpaczona, jak starała się wszystkich przekonać?
Aż się rozpromienił, kiedy oficer dyżurny wyciągnął spod blatu przesyłkę od Anki. Minęła siedemnasta trzydzieści, większość pracowników opuściła budynek. W poczekalni nie było nikogo, więc funkcjonariusz z zaciekawieniem obserwował profilera, który natychmiast, nie przejmując się wścibskim spojrzeniem dyżurnego, zaczął przeglądać zawartość torby. Dokładnie sprawdził plik papierów w foliowej koszulce. Anka spisała się na medal. Nie zapomniała o karcie pojazdu jego świętej pamięci passata. Przywiozła mu też czyste ubranie na zmianę i wygodne mokasyny. Profiler postanowił buty zmienić natychmiast. Chwycił torbę i ruszył w stronę holu, by usiąść na jednym z plastikowych krzesełek dla oczekujących i wreszcie zdjąć znienawidzone lakierki, które wpijały mu się w stopy. Kiedy przechodził obok drzwi wejściowych komendy, które dzięki czujnikom fotokomórki automatycznie się rozsunęły, dostrzegł stojące u podnóża schodów nowiutkie auto.
– Już bliżej się nie dało – mruknął pod nosem. Rzeczywiście samochód był zaparkowany tak, jakby kierowca zamierzał wspiąć się nim schodami do wnętrza komendy, lecz tylko z sobie znanych przyczyn zrezygnował z tego pomysłu. – Co za palant przyjechał tą landrynką? – zaśmiał się w głos.
Oficer dyżurny zawtórował mu głośnym rechotem:
– Może bał się, że ktoś go nie zauważy. – Podparł się pod boki i bacznie przypatrywał profilerowi.
– W takim kolorze? Chyba musiałby być ślepy – odrzekł Meyer.
Barwa auta stojącego na podjeździe komendy była wyjątkowo słodkim odcieniem różu. Jego perfekcyjnie wypolerowana karoseria błyszczała w popołudniowym słońcu. Samochód sprawiał wrażenie szerszego niż dłuższego, prawie nie miał bagażnika i był wyposażony w szeroko rozstawione wielkie reflektory – wszystko to nasuwało skojarzenie z lateksową żabą sporych