Szpiegowskie dziedzictwo. Джон Ле КарреЧитать онлайн книгу.
znakiem wodnym
Tytuł oryginału:
A LEGACY OF SPIES
Copyright © David Cornwell, 2017
Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Maria Zając, Joanna Rodkiewicz, Marta Chmarzyńska
ISBN: 978-83-8110-399-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: [email protected]
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2018
Skład wersji elektronicznej:
1
Niniejszy tekst to próba jak najwierniejszego opisu mojego udziału w brytyjskiej operacji dezinformacyjnej o kryptonimie „Fuks”, skierowanej przeciwko wschodnioniemieckiej agencji wywiadowczej Stasi pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych XX wieku, zakończonej śmiercią najlepszego brytyjskiego agenta, z jakim przyszło mi kiedykolwiek pracować, i niewinnej kobiety, za którą oddał życie.
Zawodowy oficer wywiadu podlega takim samym uczuciom jak cała reszta rodzaju ludzkiego. Dla agenta liczy się tylko to, czy potrafi je w sobie zdusić, wszystko jedno, czy w czasie rzeczywistym czy – tak jak w moim przypadku – pięćdziesiąt lat później. Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy nocą leżałem w łóżku w położonym na odludziu gospodarstwie w Bretanii, wsłuchując się w porykiwanie bydła i kurze swary, z głębokim przekonaniem zagłuszałem oskarżycielski głos sumienia, które od czasu do czasu usiłowało zakłócić mi sen. Przecież byłem wtedy zbyt młody, zbyt niewinny, zbyt naiwny, zbyt niski stopniem. Szukasz winnych – odpowiadałem sumieniu – to męcz nie mnie, tylko tych mistrzów mistyfikacji: George’a Smileya i jego pana Kontrolera. Przecież to ich wyrafinowanej chytrości, ich pokrętnemu akademickiemu sposobowi myślenia, nie mojemu, zawdzięczamy wielki sukces i wielki żal, które przyniosła nam operacja „Fuks”. Dopiero teraz – gdy niejako zostałem wywołany do tablicy przez Firmę, której poświęciłem najlepsze lata życia – przychodzi mi na stare lata wyznać całą prawdę o blaskach i cieniach mojego udziału w całej sprawie.
Zasadniczo nie wiem, jak to się stało, że dałem się zwerbować do Intelligence Service – do „Cyrku”, bo tak my, młodzi gniewni, nazywaliśmy angielski wywiad w tych dawnych i podobno dobrych czasach, gdy jego siedzibą była nie groteskowa forteca nad Tamizą, lecz barchanowo-wiktoriańska kupa czerwonych cegieł na łuku Cambridge Circus. Jest to dla mnie taka sama tajemnica jak okoliczności moich narodzin. Nic dziwnego, jedno z drugim jest ze sobą nierozerwalnie związane.
Mój ojciec – właściwie go nie pamiętam, więc co wiem, wiem od mamy – był utracjuszem z angielsko-francuskiej rodziny z Midlands, człowiekiem ulegającym rozlicznym zachciankom, spadkobiercą szybko topniejącej fortuny. Jego jedyną pozytywną cechą była miłość do Francji. Latem roku 1930 bawił u wód w nadmorskim kurorcie Saint-Malo na północnym wybrzeżu Bretanii, gdzie uczęszczał do kasyn i domów rozpusty, czyli wiódł światowe życie. Tak się złożyło, że w tym samym mieście przebywała wtedy moja matka, licząca sobie lat dwadzieścia i wypełniająca tam powinności druhny na ślubie bogatego handlarza bydłem. Tak przynajmniej twierdziła. Była moim jedynym źródłem w tej kwestii, a że nie miała najmniejszych skrupułów, by rozmijać się z niewygodną dla niej prawdą, nie wykluczam, że znalazła się tam w mniej cnotliwym celu.
W każdym razie zawsze opowiadała, że wypiwszy o jeden kieliszek za dużo, wraz z drugą druhną ulotniły się z wesela i w eleganckich strojach ruszyły na zatłoczoną promenadę, gdzie wkrótce pojawił się też mój ojciec. Matka była ładna i płocha, jej towarzyszka znacznie mniej. Nawiązali burzliwy romans, o którego szczegółach matka jakoś wolała nie opowiadać, za to zaraz musiał odbyć się drugi ślub, bo już byłem w drodze. Ojciec najwyraźniej nie zaliczał się do wielkich zwolenników małżeństwa – nawet na początku związku częściej był nieobecny niż obecny.
Ale teraz cała ta historia nabiera cech heroicznych, bo nadeszła wojna. Wojna, jak wiadomo, zmienia wszystko, mojego ojca też więc zmieniła. Kiedy wybuchła, zaczął nachodzić brytyjskie Ministerstwo Obrony i ofiarowywał swe usługi każdemu, kto chciałby z nich skorzystać. Matka twierdziła, że pragnął w pojedynkę ratować Francję po klęsce. Nawet jeżeli u podstaw tego patriotycznego zapału leżała chęć znalezienia się jak najdalej od rodziny, to tej herezji nie wolno mi było wypowiadać w obecności mamy. Anglicy właśnie stworzyli Kierownictwo Operacji Specjalnych, które według słynnych słów samego Winstona Churchilla miało „wzniecać pożary w całej Europie”. Portowe miasteczka na południowo-zachodnim wybrzeżu Bretanii – a już szczególnie nasze kochane Lorient, dawna baza francuskiej marynarki wojennej – były już wtedy głównym schronieniem niemieckich łodzi podwodnych. Ojciec pięciokrotnie lądował na spadochronie wśród bretońskich równin, sprzymierzał się z każdym oddziałkiem ruchu oporu, na który trafił, nieźle napsuł krwi Niemcom i wreszcie zginął w nader nieprzyjemny sposób – w gestapowskiej katowni w Rennes, tym samym bardzo wysoko zawieszając dla syna poprzeczkę poświęcenia i patriotyzmu. Oprócz tego pozostawił mi w spadku jeszcze tylko niczym nieuzasadnioną wiarę w angielski system oświaty oparty na elitarnych szkołach prywatnych. Choć jego niczego nie nauczyły, mnie skazał na ten sam los.
Ale pierwsze lata życia spędziłem niczym w raju. Matka gotowała i opowiadała, dziadek był szorstki w obejściu, lecz miał dobre serce, w gospodarstwie niczego nam nie brakowało. W domu mówiło się po bretońsku. W parafialnej szkółce w naszej wsi prześliczna młoda zakonnica, która kiedyś spędziła pół roku w Huddersfield jako piastunka do dzieci, uczyła mnie podstaw angielskiego i – zgodnie z prawem – francuskiego. W wakacje goniłem na bosaka po otaczających nasze gospodarstwo polach i pagórkach, zbierałem dla mamy grykę na galettes, karmiłem starą maciorę Fadette i bawiłem się jak szalony z innymi dziećmi ze wsi.
Przyszłość dla mnie nie istniała. A potem objawiła się nagle.
Grubaska nazwiskiem Murphy, kuzynka mojego nieżyjącego ojca, odebrała mnie z objęć mamy w Dover i wzięła do siebie do Ealing. Miałem osiem lat. Z okna wagonu zobaczyłem po raz pierwszy balony zaporowe. Przy kolacji mąż pani Murphy oświadczył, że za parę miesięcy wojna się skończy, pani Murphy, że nie. Żebym ich rozumiał, mówili powoli i wielokrotnie powtarzali jedno i to samo. Następnego dnia pani Murphy wzięła mnie do Selfridges i kupiła mi szkolny mundurek – na wszystko skrzętnie brała rachunki. Następnego dnia już stała na peronie dworca Paddington i uroniła łezkę, gdy machałem do niej nowiutką szkolną