Sto lat samotności. Габриэль Гарсиа МаркесЧитать онлайн книгу.
cielakowi, przemocą otwierać jej usta, aby przełknęła lekarstwo. Ledwie można było powstrzymać jej kopanie, plucie i gryzienie, przerywane niekiedy zagadkowymi wykrzyknikami, które, jak twierdzili zgorszeni Indianie, oznaczały najgrubsze sprośności, jakie można było wymyślić w ich języku. Dowiedziawszy się o tym, Urszula uzupełniła kurację okładami rzemiennego pasa. Nie ustalono nigdy, czy to rabarbar, czy bicie, czy też połączenie tych obu leków odniosło wreszcie skutek, dość że po kilku tygodniach w obyczajach Rebeki nastąpiła widoczna poprawa. Uczestniczyła w zabawach Arcadia i Amaranty, którzy przyjęli ją jak starszą siostrę, i zaczęła jeść z apetytem, nakładając sobie na talerz wszystko, co podano. Wkrótce okazało się, że mówi po hiszpańsku równie biegle jak w narzeczu indiańskim i że jest wyjątkowo uzdolniona do wszelkich robót ręcznych. Śpiewała także walce z zegarów z zabawnymi, pełnymi wdzięku słowami, które sama wymyśliła. Niebawem zaczęto ją uważać za członka rodziny. Dla Urszuli była czulsza i serdeczniejsza niż jej własne dzieci, mówiła „siostrzyczko” i „braciszku” do Amaranty i Arcadia, nazywała „wujkiem” Aureliana i „dziadkiem” Josego Arcadia Buendíę. Tak więc w końcu na równi z innymi zasługiwała na nazwisko Rebeka Buendía, jedyne, które kiedykolwiek miała i które nosiła z godnością aż do śmierci.
Pewnej nocy, kiedy Rebeka wyleczyła się już z nałogu łykania ziemi i sypiała w pokoju razem z innymi dziećmi, Indianka śpiąca z nimi obudziła się nagle, słysząc dziwny urywany odgłos dochodzący z kąta. Zerwała się z przerażeniem, myśląc, że to jakieś zwierzę dostało się do pokoju, i zobaczyła Rebekę huśtającą się na swoim krzesełku i ssącą palec, z oczyma fosforyzującymi jak oczy kota w ciemnościach. Sparaliżowana grozą i wspomnieniem własnego losu Visitación rozpoznała w tych oczach objawy choroby, której groźba zmusiła ją i jej brata do opuszczenia na zawsze tysiącletniego królestwa, gdzie sami byli książętami. Była to plaga bezsenności.
Indianin Cataure uciekł z domu jeszcze tej samej nocy. Jego siostra została z fatalistycznym przekonaniem, że ta zabójcza choroba tak czy inaczej będzie ją ścigać wszędzie, aż po krańce ziemi. Nikt nie pojmował grozy Visitación. „Jeżeli nie będziemy spać, tym lepiej – mówił wesoło José Arcadio Buendía. – Tym więcej będziemy korzystali z życia”. Ale Indianka wytłumaczyła im, że najstraszniejsze w tej chorobie jest nie to, że nie można zasnąć, bo ciało nie odczuwa zmęczenia, lecz nieodwracalny postęp innego, gorszego symptomu – utraty pamięci. Tłumaczyła, że kiedy chory przyzwyczaja się do stanu bezsenności, zaczynają zacierać się w jego umyśle wspomnienia dzieciństwa, potem nazwy i pojęcia przedmiotów, a w końcu tożsamość osób, a nawet świadomość własnego istnienia, aż do pewnego rodzaju obłędu i negacji przeszłości. José Arcadio Buendía, śmiejąc się do łez, uważał to wszystko za imaginacyjną dolegliwość, wymyśloną przez zabobonnych Indian. Ale Urszula na wszelki wypadek odseparowała Rebekę od innych dzieci.
Po kilku tygodniach, kiedy przerażenie Visitación zdawało się uspokajać, José Arcadio Buendía pewnej nocy zaczął przewracać się z boku na bok w łóżku, nie mogąc zasnąć. Urszula, która również nie spała, zapytała, co mu jest, a on odpowiedział: „Znów mi nie schodzi z myśli Prudencio Aguilar”. Nie spali ani minuty, ale następnego dnia czuli się tak wypoczęci, że zapomnieli o ciężkiej nocy. Podczas obiadu Aureliano zdumiony oświadczył, że czuje się świetnie, pomimo że przez całą noc pracował w laboratorium, pozłacając broszkę, którą miał zamiar podarować Urszuli w dzień jej urodzin. Zaniepokoili się dopiero na trzeci dzień, kiedy w porze, o której zwykle szli spać, okazało się, że nie mają na to żadnej ochoty, chociaż nie spali od przeszło pięćdziesięciu godzin.
– Dzieci też nie śpią – stwierdziła Indianka ze swym poczuciem fatalizmu. – Jak już zaraza wejdzie do domu, nikt się przed nią nie uchroni.
Istotnie, padli ofiarą zarazy. Urszula, która znała od swej matki lecznicze właściwości ziół, przygotowała wywar z tojadu i zmusiła wszystkich do wypicia, ale nie udało im się zasnąć i przez cały dzień śnili na jawie.
W tym stanie trzeźwej halucynacji widzieli nie tylko obrazy ze swoich własnych snów, ale przekazywali je sobie nawzajem: jedni widzieli to, co się śniło drugim. Było tak, jakby dom zapełnił się gośćmi. Siedząc w foteliku w kącie kuchni, Rebeka śniła, że jakiś człowiek bardzo podobny do niej, w ubraniu z białego lnu i w koszuli z kołnierzykiem zapiętym na złoty guzik, przyniósł jej bukiet róż. Razem z nim przyszła kobieta o delikatnych rękach, wyjęła jeden z kwiatów i wpięła go dziewczynce we włosy. Urszula zrozumiała, że ten mężczyzna i ta kobieta mogli być nie kim innym, tylko rodzicami Rebeki, ale pomimo wysiłków, jakich nie szczędziła, żeby sobie przypomnieć tych ludzi, jeszcze bardziej utwierdziła się w przekonaniu, że ich nigdy w życiu nie widziała. Tymczasem z beztroską, której José Arcadio Buendía nie mógł sobie nigdy darować, w dalszym ciągu sprzedawano w miasteczku produkowane w domu zwierzątka z karmelu. Dzieci i dorośli z zachwytem ssali smaczne zielone kogutki bezsenności, śliczne różowe rybki nakrapiane bezsennością i żółte koniki zatrute bezsennością. Poniedziałkowy świt nikogo z miasteczka nie zastał w łóżku. Z początku nikt się tym nie przeraził, przeciwnie, cieszyli się, że nie potrzebują spać, ponieważ wtedy w Macondo było tyle do roboty, że ledwie wystarczało czasu. Pracowali tak, że wkrótce nie mieli już nic do zrobienia, i o trzeciej nad ranem siedzieli z założonymi rękami, licząc nuty walca płynącego z grających zegarów. Ci, którzy chcieli spać nie ze zmęczenia, ale z tęsknoty za tym, co oglądali we śnie, próbowali wszelkich sposobów, żeby przywołać zmęczenie. Rozmawiali bez przerwy, powtarzali sobie godzinami te same anegdoty albo z desperackim uporem przedłużali w nieskończoność zabawę w „koguta kapłona”. Zabawa polegała na tym, że narrator pytał obecnych, czy chcą, żeby im opowiedział historię o kogucie kapłonie, i kiedy oni odpowiadali, że „tak”, narrator mówił, że nie prosił ich, żeby powiedzieli „tak”, tylko pytał, czy chcieliby usłyszeć historię o kogucie kapłonie, a kiedy odpowiadali, że nie chcą, narrator mówił, że nie prosił ich, żeby mówili „nie”, tylko pytał, czy chcą usłyszeć opowieść o kogucie kapłonie, a kiedy wszyscy milczeli, narrator mówił im, że nie prosił ich, żeby milczeli, tylko pytał, czy opowiedzieć historię o kogucie kapłonie, i nikt nie mógł odejść, ponieważ narrator mówił, że nie prosił ich, żeby sobie poszli, tylko pytał, czy ma opowiedzieć o kogucie kapłonie, i tak dalej, w błędnym kole, które obracało się nieustannie przez całe noce.
Kiedy José Arcadio Buendía zdał sobie sprawę, że plaga ogarnęła całe miasto, zebrał wszystkich ojców rodzin, żeby przekazać im to, co sam wiedział o zarazie bezsenności. Podjęto kroki zapobiegające rozprzestrzenianiu się jej na inne osiedla położone w okolicy bagnisk. Zdjęto więc kozom dzwonki, wymienione z Arabami za papugi, i pozostawiono je przy rogatkach do dyspozycji tych, co wbrew uprzedzeniom rozstawionych straży upierali się przy wejściu do grodu. Wszyscy obcy, którzy krążyli wówczas po ulicach Macondo, musieli swoimi dzwoneczkami oznajmiać zarażonym, że sami są zdrowi. Nie pozwolono im ani jeść, ani pić podczas pobytu, gdyż wiadomo było, że zaraza przenosi się tylko przez przewód pokarmowy i że wszystkie produkty do jedzenia i picia zarażone są bakcylem bezsenności. W ten sposób utrzymano plagę w granicach miasteczka. Ta kwarantanna była tak skuteczna, że z czasem stan wyjątkowy uznano za rzecz naturalną i zorganizowano życie w taki sposób, żeby przywrócić rytm pracy, i nikt już nie myślał o niepotrzebnym obyczaju spania.
Metodę, która przez wiele miesięcy miała ich bronić przed zanikiem pamięci, wymyślił Aureliano. Odkrył ją przypadkowo. Dobrze znając bezsenność, gdyż był jednym z pierwszych, którzy jej ulegli, opanował do perfekcji sztukę złotniczą. Pewnego dnia szukał małego kowadełka, którego używał do walcowania metali, i nie mógł przypomnieć sobie nazwy tego narzędzia. Ojciec podpowiedział