Lot nad kukułczym gniazdem. Кен КизиЧитать онлайн книгу.
Hardinga… z jego młodą żoną. Pan Harding poinformował nas, że jego żona ma wyjątkowo obfity biust, co jest dla niego krępujące, ponieważ wszyscy mężczyźni oglądają się za nią na ulicy.
Otwiera dziennik na stronach założonych paskami papieru.
– Według uwag poczynionych w dzienniku przez pacjentów pan Harding wygłosił opinię, że jego żona „sama prowokuje tych drani”. Słyszano też, jak mówił, że może to z jego winy żona stara się zainteresować sobą innych mężczyzn. Słyszano również, jak powiedział: „Dla mojej milutkiej, acz ograniczonej żony każde słowo czy gest, który nie kojarzy się automatycznie ze środowiskiem krzepkich, nieokrzesanych murarzy, stanowi dowód zniewieściałości”.
Oddziałowa jeszcze przez chwilę czyta po cichu dziennik, a następnie go zamyka.
– Pan Harding oświadczył ponadto, że obfity biust żony czasami wywołuje w nim poczucie niższości. Tyle informacji. Kto miałby ochotę dotknąć tej kwestii?
Harding zamyka oczy, pozostali milczą. McMurphy patrzy po chłopakach, a kiedy widzi, że żaden z nich nie zamierza się odezwać, podnosi rękę do góry i jak uczniak strzela palcami. Oddziałowa kiwa głową.
– Panie… hm… McMurry?
– Dotknąć czego?
– Słucham?
– Pytała siostra: „Kto ma ochotę dotknąć…?”
– Dotknąć… kwestii, panie McMurry, problemów pana Hardinga z żoną.
– Aha. Myślałem, że możemy dotknąć jej… no, czego innego.
– A co innego…
Urywa. O mało nie zbił jej z tropu. Okresowi uśmiechają się ukradkiem, McMurphy zaś przeciąga się szeroko, ziewa, mruga do Hardinga. Po chwili oddziałowa, już całkiem opanowana, chowa dziennik do koszyka, wyjmuje inną teczkę i zaczyna czytać:
– McMurry, Randle Patrick. Skierowany do kliniki z penitencjarnej farmy w Pendleton. Na obserwację i ewentualne przymusowe leczenie. Lat trzydzieści pięć. Kawaler. Odznaczony w Korei za zorganizowanie ucieczki z komunistycznego obozu jenieckiego. Usunięty z wojska za brak subordynacji. Dalej następuje litania bójek ulicznych, awantur w lokalach oraz aresztów za pijaństwo, pobicia, zakłócanie porządku i – najliczniej – za szulerstwo. Raz aresztowany… za nierząd.
– Za nierząd? – Lekarz podrywa głowę.
– Za nierząd z nieletnią…
– Hola! Nic mi nie udowodnili – mówi McMurphy do lekarza. – Dziewczyna odmówiła zeznań.
– Z piętnastoletnim dzieckiem.
– Twierdziła, panie doktorze, że ma siedemnaście, i była chętna jak mało która.
– Jak wynika z protokołu, lekarz sądowy, który badał dziecko, stwierdził penetrację, wielokrotną penetrację…
– Tak chętna, że w końcu musiałem zaszyć sobie portki.
– Mimo wyniku obdukcji dziecko odmówiło złożenia zeznań. Powodem mogło być zastraszenie. Oskarżony wyjechał z miasta wkrótce po procesie.
– Rany, nie miałem innego wyjścia. Doktorze, niech pan posłucha – nachyla się, wspiera łokieć na kolanie i zniżając głos szepcze przez całą świetlicę do lekarza – ta mała kurewka wycisnęłaby ze mnie ostatnie soki, zanimby osiągnęła legalny wiek. Ledwo stawałem w drzwiach, przewracała mnie na podłogę i już była pode mną.
Oddziałowa zamyka teczkę i podaje lekarzowi siedzącemu po drugiej stronie drzwi.
– Oto nasz nowy pacjent, doktorze Spivey – mówi, jakby miała w teczce żywego człowieka i mogła go razem z nią przekazać do wglądu. – Zamierzałam później zapoznać pana z jego aktami, ale skoro sam tak natarczywie domaga się uwagi na zebraniu grupy, możemy załatwić tę sprawę od razu.
Lekarz ciągnie za tasiemkę, wyławia z kieszonki binokle i mocuje je sobie na nosie. Przekrzywiają się na prawo, więc przechyla głowę na lewo, żeby wróciły na miejsce. Przeglądając teczkę, uśmiecha się pod nosem, bo zuchowaty ton nowego faceta też go rozbawił, ale tak jak my pilnuje się, żeby się głośno nie roześmiać. Kiedy dochodzi do ostatniej strony, zamyka teczkę i chowa binokle do kieszonki. Patrzy na pochylonego wyczekująco McMurphy’ego.
– Jak widzę, nie przechodził pan dotychczas leczenia psychiatrycznego, prawda, panie McMurry?
– McMurphy, doktorze.
– Słucham? Zdawało mi się… siostra mówiła…
Otwiera teczkę, wyławia binokle, patrzy przez moment w akta, po czym znów ją zamyka i znów chowa binokle.
– Rzeczywiście. McMurphy. Ma pan słuszność. Bardzo przepraszam.
– W porządku, doktorze. To wina oddziałowej. Ona pierwsza zaczęła przekręcać moje nazwisko. Niektórzy ludzie mają ku temu skłonności. Mój wuj Hallahan chodził kiedyś z babką, która udawała, że nie potrafi zapamiętać jego nazwiska, i – by mu dokuczyć – zwała go Chuliganem. Ciągnęło się to miesiącami, ale w końcu ją oduczył. I to raz na zawsze.
– Naprawdę? W jaki sposób? – pyta lekarz.
McMurphy uśmiecha się szeroko i pociera nos kciukiem.
– O nie, tego panu nie zdradzę. Wolę, żeby metoda wuja Hallahana pozostała na razie tajemnicą, bo może sam będę zmuszony z niej skorzystać.
Mówiąc to, patrzy wprost na oddziałową. Siedzi uśmiechnięta jakby nigdy nic, więc po chwili McMurphy przenosi wzrok na lekarza.
– Wracając do rzeczy, o co mnie pan pytał?
– A tak. Interesuje mnie, czy był pan kiedyś na leczeniu psychiatrycznym, przechodził psychoanalizę albo przebywał w zakładzie.
– No, jeśli policzyć wszystkie zakłady karne, zarówno stanowe, jak okręgowe…
– Mam na myśli zakłady psychiatryczne.
– Aha. Nie, w takim razie nie. To mój pierwszy raz. Ale jestem pomylony, doktorze. Daję słowo. Moment, zaraz panu pokażę. Wiem, że lekarz na farmie…
Wstaje, chowa talię kart do kieszeni kurtki, przechodzi przez salę, pochyla się nad lekarzem i zaczyna kartkować papiery w teczce, którą ten trzyma na kolanach.
– Wiem, że coś napisał, powinno być tu przy końcu…
– Tak? Musiałem to przeoczyć. Chwileczkę.
Znów wyławia binokle, zakłada na nos i patrzy, gdzie mu wskazuje McMurphy.
– Proszę. Oddziałowa opuściła ten ustęp, kiedy referowała moje akta. O tu: „Więzień McMurphy objawia nadmierną…”, chcę, żeby było jasne, doktorze, co ze mnie za człowiek, „…nadmierną wybuchowość, prawdopodobnie na podłożu psychopatycznym”. Lekarz powiedział mi, że pewnie jestem psychopatą, bo lubię się bić i pieprz… panie wybaczą… bo, jak to ujął, jestem nadgorliwy we współżyciu z kobietami. Doktorze, czy to bardzo zły objaw?
Kiedy pyta, jego szeroka, męska twarz przybiera tak dziecinnie zatroskany i zmartwiony wyraz, że lekarz schyla głowę, by stłumić kolejny chichot, a binokle zsuwają mu się z nosa i same wpadają do kieszonki. Uśmiechają się również wszyscy Okresowi, a nawet niektórzy Chronicy.
– Chodzi mi o tę nadgorliwość, doktorze. Czy pan miał kiedy podobne kłopoty?
Lekarz wyciera oczy.
– Nie, panie McMurphy, nie miałem, przyznaję. Intryguje mnie jednak następująca uwaga w pańskich aktach: