Lot nad kukułczym gniazdem. Кен КизиЧитать онлайн книгу.
robią!
Ale akurat gdy oddziałowa zaczyna opasywać sanitariuszy wydłużonymi ramionami, a oni rzucają się, by wypruć z niej flaki kijami od szczotek, z sypialni wyłaniają się pacjenci zaintrygowani hałasem; oddziałowa musi więc przybrać swoją zwykłą postać, żeby nikt się nie dowiedział, jak ohydne jest jej prawdziwe oblicze. I nim pacjenci na tyle przetrą rozespane oczy, by zrozumieć, co się dzieje, oddziałowa, jak zwykle spokojna i opanowana, z uśmiechem poucza czarnych, że nie powinni tak stać i rozprawiać o niczym, bo dziś jest poniedziałek, a właśnie w poniedziałki jest zawsze najwięcej pracy…
– …poniedziałki są najgorsze, sami wiecie, chłopcy…
– Tak, siostro Ratched…
– …czekają na nas liczne obowiązki, więc gdybyście mogli odłożyć pogawędki na później…
– Dobrze, siostro Ratched…
Oddziałowa kończy rozmowę i wita się z pacjentami, którzy stanęli obok i wpatrują się w nią zaczerwienionymi, podpuchniętymi od snu oczyma. Każdemu posyła jedno skinienie głowy. Precyzyjny, automatyczny ruch. Twarz oddziałowej jest gładka, proporcjonalna i precyzyjnie wykonana, jak buzia kosztownej lalki: kremowobiała skóra przypominająca emalię cielistej barwy, błękitne oczka, mały nosek o różowych chrapkach – wszystko pasuje do siebie idealnie oprócz pomarańczowego odcienia ust i paznokci siostry oraz rozmiaru jej biustu. Musiano się pomylić na taśmie montażowej i wyposażono ten skądinąd doskonały wyrób w ogromne niewieście piersi – widać, jak bardzo się tym gryzie.
Pacjenci wciąż stoją, ciekawi, czego chciała od czarnych, a to jej przypomina, że byłem świadkiem całego zajścia.
– Skoro mamy dziś właśnie poniedziałek – mówi – co wy na to, chłopcy, gdyby tak na dobry początek od razu ogolić biednego pana Bromdena, nim po śniadaniu wszyscy pognają do umywalni, i uniknąć… hm… poruszenia, które zwykle wywołuje?
Zanim czarni zaczną się za mną rozglądać, gramolę się szybko do schowka na szczotki, zatrzaskuję drzwi i wstrzymuję oddech. Golenie przed śniadaniem jest najgorsze. Człowiek jest silniejszy i bardziej rozbudzony, kiedy coś przekąsi, a wtedy trudniej jest skurwysynom z Kombinatu zamienić maszynkę do golenia na jedno z ich urządzeń. Ale gdy golą człowieka przed śniadaniem, tak jak czasami mnie na polecenie oddziałowej – o wpół do siódmej, w pomieszczeniu, gdzie wszystko jest białe, ściany, umywalki i długie jarzeniówki na suficie, w których świetle nie padają cienie, a za taflami luster wyją uwięzione twarze – to wobec ich urządzeń jest zupełnie bezradny!
Stoję ukryty w schowku i nasłuchuję, serce wali mi w ciemnościach, staram się opanować strach, zająć czymś umysł, sięgnąć pamięcią do życia w wiosce nad wielką rzeką Kolumbia, przypomnieć sobie, jak… aha… pewnego razu tata i ja polowaliśmy na ptactwo w cedrowym gaju w pobliżu The Dalles… Ale tak jak zawsze, kiedy chcę uciec myślami w przeszłość i się w niej schować, strach, który jest pod ręką, przenika przez warstwę wspomnień. Czuję, że najmniejszy sanitariusz nadchodzi korytarzem, węsząc za moim lękiem. Rozchyla nozdrza jak czarne leje, wysuwa w lewo i w prawo nienaturalnie wielką głowę i wciąga w płuca woń lęku z całego oddziału. Poczuł mnie, słyszę, jak parska. Jeszcze nie wie, gdzie się ukryłem, ale już złapał mój trop i szuka dalej. Zastygam w bezruchu…
(Tata ostrzega, żebym się nie ruszał, bo pies zwęszył ptaka gdzieś bardzo blisko. Pożyczyliśmy pointera od jednego faceta w The Dalles. „Wioskowe psy to nic niewarte kundle – mówi tata – żrą rybie bebechy i są do niczego: ten pies ma instynkt!”. Nie odpowiadam, ale dostrzegłem już ptaka, który siedzi na gałęzi karłowatego cedru – skulona kępka szarych piór. Pies czuje zapach tak silnie, że biega dookoła, nie mogąc się zorientować, skąd płynie. Ptak jest bezpieczny, dopóki się nie poruszy. Całkiem nieźle się trzyma, ale pies węszy, krąży, coraz głośniej, coraz bliżej, aż wreszcie ptak się podrywa, rozpościera skrzydła i wyskakuje spomiędzy gałęzi prosto w strumień śrutu z dubeltówki taty).
Nim oddalam się dziesięć kroków od schowka, najmniejszy czarny wraz z jednym z dwóch większych chwytają mnie pod ręce i zaciągają do umywalni. Nie stawiam oporu, nie wydaję żadnego dźwięku. Jeżeli ktoś krzyczy, to bardziej go męczą. Duszę w sobie krzyk. Duszę krzyk, dopóki maszynka nie dotknie moich skroni. Do tego momentu nie jestem pewien, czy to jedno z ich urządzeń, czy zwykła golarka, ale gdy dotknie skroni, dłużej nie mogę się powstrzymać. Gdy dotknie skroni, siła woli nie zdaje mi się na nic. Tak jakby ktoś… włączył mnie niczym syrenę przeciwlotniczą, Alarm, Alarm, wyję tak głośno, że żaden dźwięk nie może się z tym równać, ci za lustrzaną taflą wrzeszczą na mnie, zakrywając rękami uszy, poruszają ustami, ale ich krzyki do mnie nie dochodzą. Mój ryk pochłania wszystkie inne dźwięki. Naraz czarni włączają mgielnicę i spowija mnie zimna biała mgła, gęsta jak śmietana, mógłbym się w niej ukryć, gdyby mnie nie trzymali. Ledwo widzę czubek własnego nosa, a jedyne, co słyszę ponad moim rykiem, to bojowy okrzyk Wielkiej Oddziałowej, która pędzi korytarzem, roztrącając wiklinowym koszykiem na boki pacjentów. Słyszę ją, ale i tak nie mogę się powstrzymać. Wciąż wyję, kiedy oddziałowa wpada do umywalni. Czarni trzymają mnie mocno, a ona wtłacza mi w usta koszyk z całą zawartością i popycha końcem szczotki.
(Nakrapiany ogar ujada gdzieś we mgle, przerażony miota się bez celu, bo nic nie widzi. Żadnych śladów na ziemi oprócz tych, które sam pozostawia, więc węszy na boki zimnym, czerwonym, gumowatym nosem, ale wdycha tylko zapach własnego strachu, który pali mu wnętrzności jak gorąca para). I mnie będzie tak paliło, kiedy będę wam to wszystko opowiadał, o szpitalu, o niej, o chłopakach – i o McMurphym. Milczałem tak długo, że wypłynie to ze mnie z hukiem wezbranej wody, a wy pewnie pomyślicie, że facet, który to opowiada, bredzi, cholera, i majaczy; pomyślicie, że to wszystko jest zbyt straszne, żeby mogło się wydarzyć naprawdę, zbyt potworne, żeby było prawdziwe! Zrozumcie, proszę, że trudno mi jest zachować jasność myśli, kiedy do tego wracam. Ale to wszystko prawda, nawet jeśli nie miało miejsca.
Kiedy mgła opada i znów zaczynam widzieć, okazuje się, że jestem w świetlicy. Tym razem nie wzięli mnie do wstrząsówki. Pamiętam, że wyprowadzili mnie z umywalni i zamknęli w izolatce. Nie pamiętam, czy dali mi śniadanie. Pewno nie. Czasami, gdy siedzę rano zamknięty w izolatce, czarni biegają po dokładki – niby dla mnie – aż wszyscy trzej najedzą się do syta, a ja leżę na cuchnącym moczem materacu i patrzę, jak opychają się moim śniadaniem. Czuję zapach tłuszczu od jaj na bekonie i słyszę, jak grzanki chrupią czarnym w zębach. W inne dni przynoszą i wmuszają we mnie zimną nieposoloną papkę kukurydzianą.
Ale dzisiejszego ranka nie pamiętam. Tak mnie nafaszerowali różnymi świństwami uchodzącymi tu za lekarstwa, że pierwsze, co do mnie dociera, to odgłos otwierających się drzwi. Drzwi wejściowe otwierają się najwcześniej o ósmej, więc co najmniej półtorej godziny przeleżałem bez czucia w izolatce – w tym czasie technicy mogli mi wmontować na polecenie Wielkiej Oddziałowej całe mnóstwo licho wie jakich urządzeń.
Słyszę hałas przy drzwiach wejściowych na samym końcu korytarza, poza moim polem widzenia. Kiedy już raz otworzą się o ósmej, to potem łup! łup! otwierają się i zamykają przynajmniej tysiąc razy w ciągu dnia. Każdego ranka po śniadaniu siadamy w świetlicy pod ścianami, mieszamy łamigłówki i nasłuchujemy zgrzytu zamka, ciekawi, kto wejdzie. Nie mamy nic innego do roboty. Czasami wpada jakiś młody stażysta, żeby zobaczyć, jak się zachowujemy Przed Podaniem Leków. Nazywają to w skrócie „pepeelem”. Innym razem to żona któregoś z pacjentów – stukocze wysokimi obcasami, przyciskając do brzucha torebkę. Kiedy indziej to stadko nauczycielek ze szkoły podstawowej, oprowadzane po szpitalu przez tego idiotę rzecznika prasowego, który wciąż pociera spocone łapska i mówi,