Podziemia. Joanna PypłaczЧитать онлайн книгу.
groźnego. Mam tę przypadłość od dekad i czasem daje o sobie znać.
Szwajcar był ewidentnie zakłopotany. Przez pewien czas siedzieli naprzeciwko siebie w absolutnym milczeniu – panna Wilkówna, z niepokojem przyglądając się swemu gospodarzowi, ten zaś walcząc z tajemniczą, trawiącą go od wewnątrz dolegliwością. Jego paznokcie przybrały dziwnie blade zabarwienie, jakby w jednej sekundzie odpłynęła z nich cała krew. Na ten widok Karolinie przypomniały się dłonie zmarłego ojca, gdy czuwała przy nim wraz z matką.
Długo nie mogła się uwolnić od tego wspomnienia. Nieraz ojcowskie ręce śniły jej się po nocach; zimne, szare, zmęczone, o niebieskosinych paznokciach, które, dawno nieobcinane, już niedługo po śmierci wkroczyły w fazę niepohamowanego wzrostu, wydłużając się z minuty na minutę o coraz większe ułamki milimetra. Karolinie zdawało się, że rosną w oczach.
Gdy profesor Hildebrand w końcu wybudził się z owego przerażającego letargu na jawie, odczuła wielką ulgę.
– Kiedy człowiek mówi o takich rzeczach, zaraz nachodzą go wspomnienia – odezwał się, wracając do miejsca, gdzie przerwał rozmowę. – Są jak duchy… Stale do nas wracają, nie dając nam spokoju…
Gdy tylko wypowiedział te słowa, Karolinie zdało się, że niedomknięte drzwi salonu nieznacznie się poruszyły, tak jakby ktoś obserwował ich przez szparę, w której w ciągu ułamka błysnęło tajemnicze, białe światło. Odwróciła głowę o sto osiemdziesiąt stopni, lecz nie zauważyła nikogo.
– Czy tam…
– To stary dom – wyjaśnił spokojnie Hildebrand, przerywając. – Wiatr wdziera się do środka przez niezbyt szczelne okna.
Dziewczyna uśmiechnęła się dla rozładowania napięcia.
– Lubię stare domy – wyznała. – Są trochę jak starzy ludzie, pełni tajemnic, historii, siedzi w nich tyle dawnych wspomnień!
Drzwi ponownie lekko się poruszyły. Znów coś błysnęło w szparze. Karolina od razu spojrzała w tamtą stronę.
– Może to duch tej Bathsheby? – zażartowała.
Na te słowa rysy twarzy profesora Hildebranda natychmiast się ściągnęły. Wydawał się teraz o wiele starszy niż w rzeczywistości. W jego oczach znów pojawiła się ta sama desperacja, co poprzednio.
Panna Wilkówna z lękiem przyglądała się jego twarzy, spodziewając się, że znów popadnie w taki stan, jak przed chwilą. To jednak nie nastąpiło.
– Chyba nie wierzy pani w duchy? – zapytał już swoim zwyczajnym, lekko sarkastycznym tonem.
– Oczywiście, że nie – zapewniła z uśmiechem. – Ale rozumiem ludzi, którzy w nie wierzą. Wiara w duchy kompensuje nam niemożność zmierzenia się z różnymi sprawami. Tego rodzaju przesądy pozwalają nam nie szukać dalej, a równocześnie nadają smutnej rzeczywistości romantyczną aurę.
Hildebrand aprobująco przytaknął.
– Zgadzam się z panią – powiedział. – Albo wierzymy nauce, albo wyobraźni. Nie wolno mieszać rzeczywistości z fantazją.
– Chyba że ktoś jest poetą – odparła Karolina z lekkim sarkazmem.
Mówiąc to, od razu przypomniała sobie Ernesta. „Napuszony błazen” – pomyślała.
– Poetom wolno więcej, niż nam – stwierdził Szwajcar, również nie bez ironii, ale też i nie bez pewnej nostalgii.
Dochodziła północ. W pokoju panowała niezmącona cisza. „Wczoraj o tej porze dopiero wracałam do domu” – pomyślała Karolina, spoglądając na tarczę stojącego na toaletce marmurowego zegara pod szklanym kloszem. W tej samej chwili zdała sobie sprawę, że identyczny zegar stał u profesora Hildebranda. Pamiętała dokładnie, gdzie: na ozdobnym stoliku o powyginanych, srebrzonych nóżkach, przystawionym akurat do ściany tuż obok drzwi.
To wspomnienie pociągnęło za sobą następne: tajemniczego błysku w szparze w drzwiach. „Co to mogło być?” – zastanawiała się Karolina. – „Czyżby to była tylko iluzja optyczna? Może ciekawski Joseph przysłuchiwał się naszym rozmowom? A może w tym domu mieszka ktoś jeszcze?”. Zdała też sobie sprawę, że przecież w willi przyrodnika nie było przeciągów. Wypełniało go natomiast przyjemne ciepło bijące od kominka i nieustannie zatrzymywane przez solidne mury.
– Bathsheba… – powiedziała do siebie, niemal bezwiednie, a następnie zgasiła stojącą przy łóżku lampę.
Sen przyszedł prędko. Sfrunął jej na powieki niczym jeden z motyli zamieszkujących ogromną szklarnię Hildebranda, poddając ją całkowicie czarom wyobraźni. Doznała złudzenia, że znów znajduje się w owym dziwnym miejscu pełnym niebezpiecznych roślin i zwierząt, tym razem już sama, bez quasi-ojcowskiej ochrony ze strony gospodarza.
Nagle zza jednego z rozłożystych krzewów w głębi budowli wyłoniła się ludzka postać. Była to niezwykle piękna, czarnoskóra kobieta odziana w szatę z tkaniny barwy ochry. Oplecione siatką włosy zdobił diadem z połączonych ze sobą dysków ze złota, na szyi zaś wisiało kilka sznurów złotych ozdób. Karolina przyglądała jej się z zachwytem, podziwiając tę wspaniałą damę o smutnym, lekko wyniosłym spojrzeniu.
Dopiero po chwili zauważyła, że u stóp owej postaci coś się poruszyło. Z przerażeniem stwierdziła, iż był to wąż. Stosunkowo średniej wielkości, o szarawych łuskach układających się w duże i mniejsze plamy. Nad jego oczyma widniały dwa ostre szpikulce. Powoli oplatał jedną z nóg damy, owijając się miękkim ruchem wokół jej kostki. Wówczas ona popatrzyła w dół i powiedziała coś do niego w nieznanym, melodyjnie brzmiącym języku.
Karolina obudziła się w chwili, gdy gad z wolna rozwarł swe szczęki i zanurzył zęby w stopie kobiety. Wciąż widziała ją jak żywą, zaś w uszach słyszała krótki ciąg tajemniczych słów, doskonale zrozumiałych dla jadowitego zwierzęcia. Wyrazy te dźwięczały jej nieznośnie w mózgu, odbijając się mocnym echem od kości czaszki.
Podciągnęła się na łokciu i sięgnęła do lampy. Zapaliwszy ją pospiesznie drżącymi rękoma, spojrzała na zegar. Dochodziła trzecia nad ranem. Za oknem było zupełnie ciemno, w pokoju zaś panował nieprzyjemny, wilgotny chłód. Postanowiła nie myśleć o niczym, by oszczędzić sobie kolejnego koszmaru sennego. Walcząc z własnym umysłem, pobudzonym natłokiem nowych, dodatkowo przez siebie ubarwionych informacji, ponownie zgasiła światło, a następnie położyła się na wznak.
Walka ta okazała się jednak nierówna. Po chwili znów zaczęły do niej powracać postrzępione wspomnienia pobytu w domu Hildebranda, fragmenty rozmów, dziwny błysk w niedomkniętych drzwiach, a także trapiąca uczonego przypadłość, której źródła nie była w stanie w żaden sposób odgadnąć. Z dokładnością godną wytrawnego medyka przypominała sobie symptomy, jeden po drugim, usiłując zrozumieć mechanizm ich powstania.
Dręczyło ją też wspomnienie desperacji w jego na pozór lodowatych oczach, umiejętnie skrywanej pod maską idealnego opanowania. „Podróż do Afryki w tak młodym wieku…” – pomyślała. – „Widać, że to wszystko naznaczyło go na trwałe!”. Wizja wyprawy w nieznane jeszcze bardziej rozpaliła jej wyobraźnię, jednocześnie zwiększając podziw i szacunek wobec Szwajcara.
Zasnęła około czwartej, snem czujnym, prawie ptasim. Słyszała każdy, nawet najmniejszy szelest. Za każdym razem powieki lekko jej drgały, gotowe, by w razie nagłej konieczności natychmiast unieść się do góry. Obudziła się zatem bez trudu, gdy tylko pierwszy promień porannego słońca nieśmiało zajrzał do pokoju przez niezbyt szczelną zasłonę.