Hayden War. Tom 1. Na Srebrnych Skrzydłach. Evan CurrieЧитать онлайн книгу.
ostrzegawczo. HUD Sorilli zareagował migającym czerwonym ostrzeżeniem. Kobieta odwróciła się i opadła na ziemię wśród odgłosów łamanego drzewa i latających drzazg.
– Ostrzał! – krzyknęła, przetaczając się na bok, gdy drzazgi poleciały w jej kierunku, a drzewo zaczęło się walić.
Jeden z mężczyzn wrzasnął przerażony, kiedy pokręcona forma wyłoniła się nagle z zieleni dżungli. Chwyciła go za przednią kończynę, uniosła jak zabawkę i cisnęła w stronę Sorilli.
Kobieta ponownie zmieniła pozycję, podrzucając broń do ramienia i opierając się o najbliższe drzewo. Oczy utkwione miała w stworzeniu, a komputer szukał jego odpowiednika wśród lokalnych drapieżników.
Uwaga! Nie znaleziono odpowiednika!
Informację zauważyła w momencie, gdy kolba broni dobrze leżała już w „dołku strzeleckim”, a stwór znalazł się w przyrządach celowniczych. Nacisnęła spust. Pocisk świsnął w powietrzu prawie bezgłośnie, napędzony polem magnetycznym, i uderzył w cel, detonując.
Stworzenie ryknęło, ale nie padło i uderzyło łapą kolejnego mężczyznę, wystarczająco mocno, by odrzucić go daleko w krzaki, poza zasięg wzroku. Wokół Aidy rozbrzmiały wystrzały karabinowe, ale ona, przygotowując się do kolejnego strzału, widziała, że myśliwskie pociski nie robią na bestii żadnego wrażenia.
Przełączyła karabin na ogień ciągły i ponownie nacisnęła spust. W ciągu sekundy lufę opuściło dwadzieścia pocisków, wybuchając i drąc bezlitośnie ciało stworzenia.
Bestia w końcu zatrzymała się i padła bez ruchu.
Mężczyźni powoli wychodzili z zarośli, a Sorilla zbliżyła się do stwora, cały czas w niego celując. Za jej plecami Jerry podniesionym głosem wydawał polecenia.
– Ben, sprawdź, co z Mikiem! Sam, podejdź i zobacz, czy Trent żyje. Wszyscy oczy szeroko otwarte.
Gdzieś w podświadomości Sorilla aprobowała wydane polecenia, ale jej uwaga skupiona była na tym, co ich zaatakowało. Podeszła bliżej, a za jej plecami pojawił się Jerry.
– Chryste... czy to coś...?
– Jest z kamienia... – z niedowierzaniem stwierdziła sierżant.
– Na tym świecie nie istnieje nic takiego – niepewnym głosem powiedział biolog. – A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
– Nigdzie nie ma czegoś takiego – powiedziała, podając mu swój karabin. – Trzymaj. I cały czas w to celuj.
– Co? Hej, poczekaj chwilę. – Miał spanikowany głos.
– Nie ma bezpiecznika. Jeśli to się ruszy, po prostu naciśnij spust – powiedziała, wyciągając z pochwy na plecach nóż. – Chcę zabrać kawałek tego czegoś do domu.
Osłaniał ją, gdy molekularnym ostrzem odkrawała fragment kamienia. Była to spora część przedniej łapy. Schowała ją do plecaka i wzięła od Jerry’ego karabin. Pojawili się dwaj mężczyźni, którym tropiciel przed chwilą wyznaczył zadania.
– Mike? Trent? – zapytał.
Pokręcili głowami.
– Cholera – skrzywił się Jerry.
Sorilla współczuła mu, wiedziała, co czuje, ale w tej chwili jej umysł był zbyt zaprzątnięty czym innym, by skupiać się na stracie. Przeciwnik miał coś nowego, coś, czego nie rozpoznawała, i to było nieakceptowalne. Jak kamień mógł się poruszać, a tym bardziej walczyć?
Jerry stanął obok i położył jej dłoń na ramieniu.
– Zaczniemy rozpakowywanie.
Pokiwała głową.
– Ja stanę na straży.
Tropiciel przyglądał jej się przez chwilę.
– W porządku.
– Od tej chwili żadnego niepotrzebnego gadania – powiedziała. – Czekajcie na sygnał... Coś tu na nas poluje.
***
Nic więcej nie przytrafiło się im podczas drogi powrotnej. Do obozu wrócili około północy, gdy podwójny księżyc wisiał wysoko nad nimi, a światło bliźniaczych satelitów przebijało się gdzieniegdzie przez kopułę roślinności.
Sorilla i jej towarzysze zrzucili swój ładunek w głównej chacie, a potem padli ze zmęczenia. Sierżant pojawiła się dopiero około południa następnego dnia. W porze lunchu podeszła do chaty Samuela ubrana w obcisły podkoszulek na ramiączkach i pasujące do niego kamuflażem spodnie. Przy biodrze miała pięciostrzałowy rewolwer, który samymi rozmiarami sprawiał, że automatyczne pistolety kolonistów wyglądały jak zabawki.
– Dzień dobry, sierżancie – powiedział Samuel, kiedy jego serce wróciło już do normalnego rytmu.
– Dobry – odparła, patrząc na papiery rozłożone przed nim. – Dziś już trochę lepiej?
– Tak, dziękuję – potwierdził. – Racje żywnościowe pozwolą nam przetrwać miesiąc. Znalazłaś to, czego potrzebowałaś?
Pokiwała głową.
– Tak. Teraz tylko muszę przemyśleć, co im powiedzieć.
– Nie jestem pewien, czy mogę w tym pomóc – uśmiechnął się Samuel, choć w jego oczach pozostał cień smutku.
– To tak jak ja – oznajmiła, przystawiając sobie stołek i siadając. – Nic nie ma sensu...
– W jakim znaczeniu? – spytał Samuel, zaintrygowany odkładając papiery na bok.
– Najeźdźcy... wrogowie... czymkolwiek są – powiedziała kobieta, wzdychając – nie są normalni.
– Mówiliśmy to przecież – zauważył Samuel.
– Nie to... Mam na myśli... – Sorilla potrząsnęła głową, szukając słów najlepiej opisujących to, co widziała. – Broń, jakiej używają, nic nie trzyma się kupy. Nigdy nie widziałam czegoś, co robi to, co oni... I te kamienne... stwory.
– Czy to takie dziwne? – spytał Samuel. – Nowe technologie pojawiają się całkiem często.
– Nowe tak... ale zwykle nowa technologia jest szybsza, silniejsza, ale opiera się na znanych rozwiązaniach. Nigdy nie widziałam broni, która miażdży to, w co uderza, powoduje, że to coś zapada się w sobie. Tak jakby jakaś gigantyczna dłoń zgniotła moich towarzyszy, a przedtem waszą stolicę.
Przerwała, biorąc głęboki oddech.
– Jest jeszcze to...
Wyciągnęła kawałek łącza i rzuciła na stół. Opadło powoli, jak jedwabna chusteczka. Samuel pochylił się i uważnie przyjrzał.
– Czy to...?
– Tak, to fragment łącza orbitalnego kolonii, sir.
Spojrzał uważnie na ucięty koniec, a potem na ten drugi, a oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia.
– To niemożliwe.
– Wiem – potwierdziła. – Siła, która w ten sposób zerwała łącze, powinna najpierw ściągnąć z orbity przeciwwagę. A ona tam nadal jest. Sprawdzałam.
– Boże – powiedział Samuel, wpatrzony w kawałek włókna węglowego leżący na stole. – Ta siła... jest prawie niewyobrażalna.
– Prawie? – spytała sarkastycznie Sorilla.
Samuel spojrzał na nią, a w jego oczach pojawił się cień rozbawienia.
– No cóż... To w większości