Hayden War. Tom 1. Na Srebrnych Skrzydłach. Evan CurrieЧитать онлайн книгу.
czasem nie warto wstawać z łóżka.
***
Tara znalazła się w chacie kilka minut po tym, jak mężczyzna ją opuścił. Miała ze sobą torbę medyczną i ręcznik. Kobietę-żołnierza zastała podczas usuwania z ciała resztek zielononiebieskiego żelu.
Sierżant była wysoką kobietą. Miała włosy krótsze, niż nakazywała moda, jednak nie ogolone przy skórze, jak to często pokazywano w filmach o siłach specjalnych. Jej ciało było zbyt umięśnione, by można uznać je za atrakcyjne, szczególnie w obrębie klatki piersiowej i obręczy barkowej. Nie miała budowy kulturystki, ale była zdecydowanie bardziej masywna niż typowa kobieta.
Absolutnie nie przejmowała się także swoją nagością, co Tara odnotowała z uznaniem. Jako pielęgniarka sama była przyzwyczajona do widoku ludzkiego ciała, tak więc po prostu postawiła na ziemi torbę medyczną i podała kobiecie ręcznik.
– Twoje wyposażenie zaraz przyniosą – powiedziała. – Jak się czujesz?
– Lepiej – odpowiedziała Sorilla, biorąc ręcznik i wycierając się szybkimi ruchami. – Miło znaleźć się poza sarkofagiem, a już zdecydowanie dobrze jest mieć znów kontrolę nad swoimi implantami.
– Czy to się często zdarza? – zapytała Tara z ciekawością. – Utrata kontroli?
– Nigdy dotąd, przynajmniej mnie – odparła zapytana, nie podnosząc wzroku. Szorstki ręcznik zdzierał przynajmniej tyle samo naskórka, co żelu, ale tego właśnie chciała. W ciągu ostatnich kilku dni nagromadziło się na jej ciele mnóstwo obumarłych komórek, które trzeba było usunąć.
Dalszą rozmowę przerwało przybycie dwóch mężczyzn niosących skrzynię wielkości trumny, z którą skakała Sorilla. Kobieta zignorowała ich spojrzenia, kiedy odrzuciła ręcznik i przyłożyła dłonie do czytników zasobnika. Te wysłały sygnał wywoławczy do odpowiednich implantów w jej ciele i uzyskały odpowiedź. Wieko skrzyni podniosło się na pneumatycznych amortyzatorach, a sierżant nachyliła się i wyciągnęła parę czarnych spodni.
Założyła je, zapięła klamry podtrzymujące. Do kompletu dodała jeszcze kamizelkę taktyczną. Ze złośliwym uśmiechem zwróciła się do mężczyzn:
– Teraz lepiej?
Tylko Tara odwzajemniła uśmiech.
– Zdecydowanie. Przynajmniej nie zwracasz już tak uwagi. Możesz się jednak w tym trochę pocić. Tutaj preferujemy jasne kolory, odbijające światło słoneczne.
– Gorąco nie jest moim zmartwieniem – odparła Sorilla, zakładając na nadgarstek bransoletę. – Ale kolor ubrania da się zmienić.
Pielęgniarka już miała zapytać, w jaki sposób, kiedy szybkie klepnięcie w wierzch bransolety spowodowało zmianę barwy stroju sierżant na kombinację jasnego brązu i khaki, która zdecydowanie lepiej pasowała do dżungli.
– Jestem pod wrażeniem – przyznała z uśmiechem medyczka na ten widok.
Sorilla odwzajemniła uśmiech i spojrzała rozmówczyni w oczy.
– Co tu się wydarzyło?
Tara na moment zamilkła, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– To miało miejsce kilka miesięcy temu... całkowicie bez ostrzeżenia. Kilka budynków w głównym mieście kolonii... No cóż, nie bardzo wiem, jak to opisać. Niektórzy z nas uważają, że one eksplodowały, ale ja tam byłam. Nie było ani dymu, ani ognia... Po prostu latające odłamki.
„To samo, co nas trafiło” – pomyślała Sorilla.
– Później oni wylądowali... Nie mogliśmy ich zobaczyć, ale przebili się przez miasto jak... potwory – kontynuowała Tara. – Wszystko było w porządku i nagle zrobiło się przeraźliwie zimno i cicho, a potem mnóstwo krwi i śmierci... Ludzie wpadli w panikę, mówili o duchach i demonach, a ja...
Kobieta zamknęła oczy, nie mogąc przez chwilę wydobyć głosu.
„Systemy kamuflażu aktywnego” – odnotowała w pamięci Sorilla, starając się na podstawie opisu pielęgniarki zidentyfikować rodzaj broni. „Generatory białego hałasu, być może także konwertery środowiskowe. Nigdy dotąd nie widziałam jednak czegoś takiego w wersji przenośnej”.
– W ciągu kilku godzin opuściliśmy kolonię i uciekliśmy w dżunglę. Gonili nas, ale to ogromny las...
– A wasi ludzie dobrze go znają – uzupełniła sierżant.
– Oczywiście – wzruszyła ramionami Tara. – Stolica kolonii istnieje od ponad stu lat. To nasz świat.
To, zdaniem Sorilli, wiele wyjaśniało. Jej jednostka używana była głównie na Ziemi, z uwagi na to, że większość walk toczyła się właśnie tam, a nie w innych zamieszkanych systemach. Grupy terrorystyczne, fundamentaliści religijni, „bojownicy o wolność” na Bliskim Wschodzie, w Afryce, Ameryce Południowej i Azji dbali o to, by ona i jej koledzy mieli dużo pracy i możliwość ciągłego treningu.
Wiele misji, w których uczestniczyła, nauczyło ją jednej rzeczy. Nie ściga się „lokalsów” w ich naturalnym otoczeniu, o ile nie ma się własnej, dobrze ufortyfikowanej bazy i solidnego wsparcia ogniowego. Od kiedy koloniści znaleźli się w dżungli, to oni narzucali reguły gry, a nie atakujący. W mieście taką przewagę łatwo dawało się zniwelować.
Sensory były w stanie zlokalizować ludzi pomiędzy budynkami, sztaby mogły zaplanować strategię, plany awaryjne i przygotować się na wiele niespodzianek, które miejscowi aranżowali w stałym środowisku miejskim. W dżungli taka możliwość nie istniała. Lokalna fauna i flora mogły zakłócić i osłabić pracę nawet najlepszych sensorów, obracając techniczną przewagę atakujących przeciwko nim samym.
Sorilla automatycznie połączyła się z bazą danych rozpoznawczych, załadowaną do jej implantów przed misją, i przywołała informacje o stolicy.
– Wasze główne miasto znajduje się jakieś sto kilometrów stąd na południe.
To w zasadzie nie było pytanie, ale pielęgniarka i tak odpowiedziała:
– To prawda.
– Będę potrzebowała miejscowego przewodnika. Tylko jednego – powiedziała operator, sznurując wysokie buty taktyczne i prostując się.
Gwałtowna zmiana pozycji spowodowała zawroty głowy i Sorilla zamknęła na chwilę oczy, zachwiała się.
– O nie, nie jesteś gotowa na żadne marsze przez dżunglę! – zaprotestowała pielęgniarka.
– To nie ma znaczenia – odparła sierżant, odzyskując równowagę. – Wstrząśnienie mózgu wymaga czasu, którego nie mamy. Potrzebuję przewodnika.
Tara skrzywiła się tylko, ale na głos powiedziała:
– W takim razie musisz pogadać z Samuelem.
– No to chodźmy do niego.
***
Dostała przewodnika pomimo protestów Tary. Mężczyzna nazywał się Jerry Reed i uważano go za jednego z najlepszych tropicieli. Wyruszyli w niecałą godzinę po jej przebudzeniu, wbrew opinii zarówno medyczki, jak i własnych implantów Aidy. Wiedziała jednak, że czas stawał się teraz najważniejszym czynnikiem.
Flota miała czekać w heliopauzie tylko przez określony czas przed podjęciem działań, a do tego momentu sierżant musiała przygotować się na jej przyjęcie.
To przywiodło ją na pagórek, na którym właśnie leżała, mając u swego boku lokalnego tropiciela. Oboje patrzyli w stronę miasta.
– Spokój – powiedział Jerry, sięgając po lornetkę.