Star Force. Tom 10. Wygnaniec. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
Zaczekaj – powiedziała Adrienne, chwytając mnie za ramię.
Miałem ochotę strącić jej dłoń, ale się powstrzymałem.
– Przepraszam – powiedziała. – To rzeczywiście był cios poniżej pasa. Wymsknęło mi się. Nie mówiłam poważnie. Pójdę z tobą.
– Nie, masz rację. Powinnaś zostać na pokładzie, gdzie będziesz bezpieczna. Jestem oficerem Sił Gwiezdnych. Ryzyko to moja praca.
Potrząsnęła moim ramieniem, nie ustępując.
– Posłuchaj, cofam to, co powiedziałam. Chcę iść z tobą. Nie mogę tu siedzieć spokojnie, kiedy ty nadstawiasz karku – powiedziała, spoglądając na mnie błagalnym wzrokiem.
Niewiele brakowało, a odmówiłbym, żeby pokazać, gdzie jej miejsce. Jednak nie chciałem, aby kierowała mną złość. Poza tym coś mi mówiło, że gdybym tak postąpił, zmieniłbym krótką sprzeczkę w poważniejszy konflikt, więc zmusiłem się do uśmiechu. Przedrzeźniając akcent sir Williama, powiedziałem:
– Zuch dziewczyna! Strach ma wielkie oczy, co, panienko?
Na jej twarzy odmalował się uśmiech, który tak dobrze znałem. To było słodko-gorzkie uczucie, widzieć Olivię w zachowaniach Adrienne. Stanęła na palcach i cmoknęła mnie w policzek.
– Dzięki, Cody.
Uśmiechnąłem się trochę krzywo, nie wiedząc, jak mam zareagować na tak gwałtowne zmiany nastroju.
– Teraz to inna rozmowa. Wkładaj sprzęt.
Ubranie się w skafander było łatwe. Charta wyposażono w drogie egzemplarze, które, z wyjątkiem kilku prefabrykowanych elementów, składały się niemal w całości z inteligentnego metalu. Wystarczyło wejść w coś, co przypominało egzoszkielet, i go włączyć, a wtedy ciało oblewał szczelnie elastyczny materiał. Zabrałem jeszcze karabin laserowy. Lepiej się z nim czułem.
Przyspieszenie grawitacyjne planety wynosiło około siedmiu dziesiątych ziemskiego ciążenia, więc czuliśmy się lżejsi i bardziej skoczni, nie tracąc przy tym równowagi. Ostrożnie wyszliśmy na zewnątrz. Podłoże okazało się twarde, bardziej żwirowe niż pyliste. Bez atmosfery, która rozmywałaby kształty, horyzont wydawał się bliski i ostry, całkiem jak na ziemskim Księżycu. Spędziłem tam semestr podczas szkolenia, w ramach adaptacji do środowiska, w którym jeden błąd może kosztować życie.
To było niesamowicie surrealistyczne uczucie móc podejść do makrosa, częściowo zakopanego w ziemi, mierzącego trzydzieści metrów kraba bojowego. Oczywiście widziałem je w muzeach i na nagraniach, ale te tutaj… Choć wiedziałem, że są pozbawione zasilania, zdawały się gotowe w każdej chwili ożyć. Może to dlatego, że sprawiały wrażenie, jakby zamarły w trakcie wykopywania się spod ziemi.
– Spójrz, wyglądają prawie jak wtopione w podłoże. Jakby wokół nich wylano beton – powiedziała Adrienne, muskając nieruchomą maszynę czubkiem buta.
– Może tak właśnie było – odpowiedziałem. – Może to pomnik wzniesiony dla uczczenia zwycięstwa obcych. Może specjalnie zostawili pole bitwy w nienaruszonym stanie.
– Więc gdzie są maszyny drugiej strony? Wiadomo, mogli zabrać ciała poległych, ale czołgi, pancerze bojowe i różne takie?
Wzruszyłem ramionami.
– Może chcieli je odzyskać. Zobaczmy, co tam jest. – Wskazałem na zakrzywione, podłużne wgłębienie w ziemi. Jego kształt przypominał coś, co widziałem w jednym z niezliczonych filmów dokumentalnych, na jakich wychowało się moje pokolenie.
Myślę, że każda duża wojna wywiera wpływ na dzieci nawet po jej zakończeniu – nie tylko dlatego, że dotyka ich rodziców, ale też zakrada się do mediów i nadaje ton przekazom. Konflikt pokrywa się patyną czasu, aż wreszcie znika krew i groza, a zostaje chwała. Kiedy brnąłem przez kamienisty teren między truchłami mechanicznych kolosów, towarzyszył mi cień strachu, który tato i Kwon, i wszyscy inni marines musieli odczuwać, szarżując na wroga po raz pierwszy w dżunglach Ameryki Południowej i ginąc dziesiątkami.
Zadrżałem.
Dotarliśmy do przecinającej krajobraz linii. Było to coś w rodzaju płytkiego rowu o idealnie wyprofilowanej krzywiźnie układającej się w okrąg o średnicy kilkuset metrów.
– To pozostałość po kopule, prawda? – zapytała Adrienne.
– Tak myślę. A to oznacza… – Stanąłem na krawędzi i wskazałem wyciągniętą ręką. – Środek musi być gdzieś tam. Chodźmy.
Przebyliśmy dwieście metrów dzielących nas od środka okręgu. Nie znaleźliśmy tam maszyny bojowej, tylko – tak jak się spodziewałem – popsutą fabrykę. Pamiętałem, że większość tego rodzaju kopuł dysponowała czymś podobnym – połączeniem generatora obronnego z maszyną do produkcji makrosów, czyli sercem każdej naziemnej inwazji.
– Nadal nie widzę pozostałości po drugiej stronie konfliktu – powiedziałem, wolno okrążając szczątki maszynerii – ale ewidentnie ktoś tę fabrykę zaatakował.
– Nie jest osmalona, ani nie widać śladów po wybuchach, ale te wgięcia… – Adrienne wskazała na dziwaczne wgłębienia, których ostre brzegi celowały w niebo. Można by pomyśleć, że ktoś rąbał maszynę trzymetrowym toporem, aż przestała działać. – Jaka broń powoduje takie zniszczenia?
– Może oświecą nas tamci kosmici. Pora wracać.
Zaprotestowała, ale byłem nieugięty. Ruszyliśmy w kierunku jachtu.
– Hej… – Adrienne zatrzymała się. – Tego tu wcześniej nie było.
Przejście między dwoma wrakami makrosów zagradzał wysoki na prawie dziesięć metrów kopiec ziemi.
– Coś ci się musiało pomylić. Pewnie minęliśmy to miejsce łukiem.
Skręciłem w prawo, w stronę otwartej przestrzeni.
– Cody, wróć tutaj. Spójrz.
Posłuchałem. Adrienne wskazała na ziemię. Ślady naszych stóp wyłaniały się znikąd u podnóża pagórka, zupełnie jakbyśmy magicznym sposobem przeniknęli przez kopiec.
– Zaczynam mieć złe przeczucia – mruknąłem, odciągając dziewczynę do tyłu. Coś było nie tak. Nie wiedziałem tylko co.
– Może to jakiś hologram? – Pozwoliłem, żeby się ode mnie oddaliła, co było kolejnym wielkim błędem. Myślałby kto, że po stracie Olivii stanę się ostrożny do granic paranoi, ale w rzeczywistości zamiast uparcie pilnować bezpieczeństwa dziewczyny, próbowałem raczej ją uszczęśliwić – tak jakbym chciał zrekompensować Adrienne śmierć siostry.
I kiedy wyciągnęła rękę, aby szturchnąć pagórek i sprawdzić, czy to nie hologram, ziemia ją pochwyciła.
Rozdział 10
Ziemia autentycznie ją chwyciła – nie sposób tego inaczej opisać. Przypomniał mi się horror, w którym potwór był czymś w rodzaju pola energetycznego i wykorzystywał ziemię oraz kamienie do formowania swojego ciała. Grunt przed nami przybrał kształt macki zakończonej łapą o czterech przeciwstawnych szponach, podobną do chwytaków na dźwigach do przenoszenia kłód. Macka oplotła przedramię Adrienne i zaczęła wciągać dziewczynę do wnętrza kopca.
Na szczęście nie poruszała się zbyt szybko. Widziałem kiedyś w programie przyrodniczym leniwca trójpalczastego, któremu kilka sekund zajmowało przesunięcie łapy z miejsca na miejsce. Ruch ziemi skojarzył mi się właśnie z tym leniwcem.
Zamarłem na moment, ale potem zacząłem