Rebel Fleet Tom 1 Rebelia. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
Zmierzycie się z innymi drużynami. Nie wolno zranić nikogo ze sprzymierzeńców, nawet przypadkiem. Musicie za to pokonać wszystkich pozostałych.
– Cholera, a ja tak bardzo chciałem pieprznąć Leo w łeb! – poskarżył się Samson. Patrzył mi na czoło jak na środek tarczy.
Głos Shawa kontynuował:
– Pośrodku pomieszczenia znajdzie się formacja skalna. Drużyna, która zajmie skałę i na sto sekund umieści na jej czubku jedną ze swoich rurek, wygra rundę. Reszta zostanie wyeliminowana.
– Dobra – powiedziałem, odwracając się do pozostałych. – Słuchajcie, mam plan.
– Spierdalaj! – warknął Dalton. – Shaw nie mianował cię liderem.
– A ty masz jakiś plan, Dalton? – zapytał doktor Chang.
– Ja mam – odezwała się Gwen. – Może nic nie róbmy? Schowajmy się i niech ktoś inny zajmie skałę.
Spojrzeli na nią jak na obłąkaną.
– Wygrana nic nam nie da – powiedziała. – Przegrajmy i wróćmy na Ziemię.
Dalton zaśmiał się wrednie.
– Tak samo myśleliśmy zeszłym razem – powiedział – ale nie zadziałało. Na Ziemi każdy szaleniec będzie cię próbował dorwać. Będziesz zabijać albo dasz się zabić, tak samo jak tutaj. Od tej gry nie da się uciec.
– Chyba że wygrywając – dodał Samson. – A przynajmniej taką mamy nadzieję.
Gwen wyglądała na zagubioną, ale zdeterminowaną.
– W porządku. Wysłucham planu Leo.
– Dobra, Blake – powiedział Dalton. – Co tam wymyśliłeś?
– Idziemy do podnóża skały – zacząłem – ale się nie wspinamy. Walczymy z każdym, kto nas zaatakuje. I tyle. Pozostali niech się tłuką na szczycie, a na koniec my wspólnie zaszarżujemy na górę. Przy odrobinie szczęścia przeciwników zostanie dwóch albo trzech, a nas będzie piątka. Załapaliście?
– I to wszystko? – powiedział Dalton z niedowierzaniem. – Sam mogłem na to wpaść.
– Ale nie wpadłeś – zauważył Samson.
– Zamknij się.
Podłoga zmieniła kolor na żółty, co oznaczało, że musimy się wynosić z cel. Zaraz potem jedna ze ścian zniknęła, odsłaniając coś w rodzaju ogródka skalnego.
Wszędzie znajdowały się głazy. Niektóre były zwieńczone płaskimi, lekko nachylonymi powierzchniami, inne zaokrąglone. Pośrodku tkwiła skała znacznie większa od reszty. Nasz cel był oczywisty.
– Ostrożnie! – krzyknął doktor Chang, wskazując palcem w dół. – Podłoga jest niebieska, tylko kamienie są czerwone!
– A co niby znaczy niebieski kolor? – zapytał Samson.
– Może tam pójdziesz i sprawdzisz? – zaproponował Dalton, rechocząc wrednie.
Samson uniósł nogę. Szarpnąłem go.
– Skaczcie z kamienia na kamień. Niech nikt nie dotyka podłogi – rozkazałem.
Tym razem nikt nie zakwestionował moich poleceń. Jako byłemu oficerowi, wydawanie rozkazów przychodziło mi naturalnie. To był najdziwniejszy obóz szkoleniowy, w jakim brałem udział, ale dynamika lider-grupa zawsze była taka sama.
Dalton prowadził. Zręcznie przeskakiwał z głazu na głaz, trzymając się tych płaskich.
Ruszyłem za nim. Dalej szli Samson i doktor Chang. Gwen zamykała pochód.
Widzieliśmy pozostałe drużyny. W sumie było ich pięć, każda po pięć osób. Wszystkie zbliżały się do centrum pomieszczenia.
Stało się oczywiste, że każda ma własny plan. Dwie ścigały się prosto do góry. Trzecia czekała niepewnie w miejscu, w którym zaczęła. Czwarta zaczęła się między sobą kłócić. Jeden z jej członków zrzucił drugiego ze skalnej półki na niebieską podłogę. Usłyszałem krzyki, które zaraz umilkły.
– Jeden z głowy! – zaśmiał się Dalton. – Miejmy nadzieję, że ci debile sami się pozabijają.
Zaczęliśmy realizować nasz plan, ostrożnie i niespiesznie podążając w kierunku celu. W przeciwieństwie do tych, którzy najszybciej dotarli do skały i zaczęli się wspinać, my zajęliśmy miejsce u podnóża.
Na szczycie wywiązała się zażarta walka. W pewnym momencie myślałem, że ktoś rzucił w nas pałką, ale zaraz potem jej właściciel runął z hukiem obok nas. Skręcił kark, ale nadal miał otwarte oczy i był przytomny. Stoczył się na niebieską podłogę, gdzie zaczął się smażyć.
Po chwili znad ciała uniósł się dym. Patrzyliśmy na to, krzywiąc się z obrzydzenia.
– To nie w porządku – powiedział Dalton. – Oni go nie rażą po prostu prądem.
– Nie – zgodził się Samson. – On się przypieka.
Dwie walczące na szczycie drużyny rozdzieliły się. Trójka z pierwszej grupy została na skale, a ostatni z członków drużyny przeciwnej uciekł. Rurka znalazła się w otworze.
Rozpoczęła się próba zimnej krwi. Patrzyliśmy wyczekująco na pozostałe dwie drużyny. One też spoglądały na nas z nadzieją, ale nikt się nie poruszył.
I wtedy na suficie – czy raczej w powietrzu, jakiś metr poniżej – pojawiła się liczba. Dziewięćdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt osiem…
– Odliczanie! – powiedział Samson. – Musimy atakować!
– Tego właśnie chcą pozostali. Zaczekajmy – odparłem.
– Przez ciebie przegramy, Blake – poskarżył się Dalton. – Wiedziałem, że prędzej czy później spieprzysz sprawę.
– Zaczekajmy – powtórzyłem z naciskiem.
Czteroosobowa drużyna spanikowała jako pierwsza. Z dzikim wyciem atakowała skałę. Może uznali, że lepszej szansy nie dostaną. Dysponowali tylko czwórką ludzi, więc byli słabsi niż reszta – z wyjątkiem obecnych władców wzgórza, których było jedynie trzech.
Rozgorzała walka. Trzech najlepszych walczyło z bardzo przeciętną czwórką. Przewaga wysokości pomagała drużynie na szczycie, ale…
– Za nami! – krzyknęła Gwen.
Kiedy my obserwowaliśmy walkę na szczycie, piąta grupa – która do tej pory czekała tuż przy celach – zatoczyła krąg. Przeskakiwali z kamienia na kamień, zachodząc nas od tyłu.
– Samson, naprzód! – krzyknąłem.
Przeciwnicy zorientowali się, że ich dostrzegliśmy, i wydali dziki okrzyk bitewny. W ich oczach zalśniło coś zwierzęcego – pewnie błysk gniewu, jakim napełniały ich symy. Sądzę, że nikt z nas nie byłby tak agresywny, gdyby nie to bezustanne podjudzanie. W obliczu zagrożenia stawaliśmy się zwierzętami, w mgnieniu oka odrzucając tysiące lat cywilizowanych zachowań.
W odpowiedzi moja drużyna też zaczęła wydawać gardłowe odgłosy. Nie miałem pojęcia, czemu sym nie wpływa na moje emocje równie mocno, ale od razu rzucało się to w oczy.
Ruszyłem na flankę po prawej ręce Samsona. Dalton stanął po jego lewej. Z tyłu zostali najsłabsi członkowie drużyny, Gwen i doktor Chang.
Wrogowie zaszarżowali, ale utraciwszy element zaskoczenia, niektórzy zawahali się i zostali nieco z tyłu. Troje z nich zaatakowało naszą trójkę stojącą w pierwszym rzędzie.