Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
wyklarowały się trzy rzeczy. Lila polazła do Sally Hodges, aby posiedzieć z trójką jej bachorów. Miała za to dostać nędznego dolara i dlatego zostawiła go z Lukiem i Bobbym. Na Boga, nadeszły ciężkie czasy – facet musiał siedzieć w domu, podcierać nosy swoim dzieciakom, podczas gdy jego żona dorabiała jako opiekunka w innej rodzinie. Za marnego dolca nie kupisz nawet jednego galonu benzyny. Tak, to były naprawdę cholernie ciężkie czasy.
Ogarnął go gniew i to sprawiło, że ból głowy jeszcze bardziej przybrał na sile. Powłócząc nogami, doczłapał do lodówki, którą kupił, kiedy jeszcze dobrze mu się wiodło, i otworzył ją. Była pusta, jeśli nie liczyć niedojedzonych resztek, które zostawiła Lila. Nie cierpiał tych małych plastikowych talerzyków. Stara fasola, stara kukurydza, resztki chili… nic, co nadawałoby się do jedzenia. Nic, prócz trzech starych kiełbasek w folii. Pochylił się i przyjrzał się im. Wyglądały jak oderżnięte członki Pigmejów, małych ludzi żyjących gdzieś w Afryce, Ameryce Południowej czy cholera wie gdzie. Zresztą i tak nie miał apetytu.
Podszedł do kuchenki i zapalił zapałkę, pocierając ją o kawałek papieru ściernego przybitego do ściany. Włączył gaz. Zamierzał zaparzyć sobie kawę. Usiadł i tępo czekał, aż woda się zagotuje. Po chwili wyjął z kieszeni chustkę, żeby wytrzeć nos. Doszedł do wniosku, że chyba się zaziębił. Tylko tego mu jeszcze brakowało. Jednak ani przez chwilę nie pomyślał o flegmie cieknącej z nosa tamtego faceta, Campiona, na stacji benzynowej zeszłego wieczoru. W ogóle nie przyszło mu to do głowy.
Kiedy u drzwi frontowych rozległ się dzwonek, Hap był akurat w garażu, gdzie montował nową rurę wydechową do scouta Tony’ego Leominstera. Vic Palfrey, kołysząc się na składanym turystycznym krzesełku, przyglądał mu się i popijał dra peppera.
Podniósł się i wyjrzał na zewnątrz.
– To gliniarz – powiedział. – Twój kuzyn, Joe Bob.
– W porządku. – Hap wyczołgał się spod samochodu i wytarł dłonie w szmatę.
Przechodząc przez biuro, kichnął jak z armaty. Nie cierpiał letnich przeziębień. Były najgorsze.
Mający ponad sześć i pół stopy wzrostu Joe Bob Brentwood stał przy swoim wozie, napełniając bak. Za nim, jak polegli na polu bitwy żołnierze, leżały trzy dystrybutory ścięte dzień wcześniej przez Campiona.
– Hej, Joe Bob! – przywitał go Hap, wychodząc na zewnątrz.
– Hap, ty sukinsynu – powiedział Joe Bob, przełączając dystrybutor na automat i przestępując nad wężem. – Masz szczęście, że ta buda jeszcze stoi.
– Stu Redman zobaczył, jak ten facet nadjeżdża, i wyłączył pompy. Ale trochę sypnęło iskrami.
– Mieliście cholernego farta. Posłuchaj, Hap, przyjechałem tu nie tylko po benzynę…
– Tak?
Joe Bob przeniósł wzrok na Vica, który stał w drzwiach garażu.
– Czy ten stary pierdziel był tu zeszłego wieczoru?
– Kto? Vic? Tak, przychodzi tu prawie codziennie.
– Potrafi trzymać gębę na kłódkę?
– Myślę, że tak. To porządny gość.
Automat dystrybutora wyłączył się. Hap dolał jeszcze paliwa za dwadzieścia centów, po czym odwrócił się do Joe Boba.
– No więc, o co chodzi?
– Lepiej wejdźmy do środka. Wydaje mi się, że ten stary również powinien to usłyszeć. I koniecznie zadzwoń do pozostałych.
– Dzień dobry, panie władzo – powiedział Vic.
Policjant skinął mu głową.
– Kawy, Joe Bob? – spytał Hap.
– Raczej nie – odparł gliniarz i spojrzał na nich ponuro. – Sęk w tym, że nie wiem, jak zareagowaliby moi zwierzchnicy, gdyby się dowiedzieli, że byłem u was. Nie sądzę, aby im się to spodobało. Więc jak tamci się tu zjawią, nie zdradźcie, że dałem wam cynk, dobrze?
– Jacy „tamci”, panie władzo? – spytał Vic.
– Faceci z wydziału zdrowia – odparł Joe Bob.
– O Jezu, a więc to jednak była cholera… – wymamrotał Vic. – Wiedziałem!
Hap popatrzył pytająco na policjanta.
– Ja tam nic nie wiem – mruknął Joe Bob, siadając na jednym z plastikowych krzesełek. Niemal dotykał kościstymi kolanami swojej brody. Wyjął z kieszeni bluzy paczkę chesterfieldów i zapalił jednego. – Ten Finnegan, koroner…
– To dupek – stwierdził Hap. – Powinieneś go widzieć, jak tu paradował. Zachowywał się jak nieopierzony kogucik, któremu pierwszy raz stanął.
– Dupek, to fakt – przyznał Joe Bob. – Ściągnął doktora Jamesa, żeby rzucił okiem na tego Campiona, a potem wezwali jeszcze jednego, którego nie znam. Później zatelefonowali do Houston i o trzeciej nad ranem pojechali na to maleńkie lotnisko za Braintree.
– Kto?
– Oni. Patolodzy. Wszyscy trzej. Siedzieli tam z ciałami prawie do ósmej. Sądzę, że je kroili, ale nie wiem na pewno. Potem zadzwonili do centrum epidemiologicznego w Atlancie i jacyś faceci stamtąd mają przyjechać do nas dziś po południu. Powiedzieli jednak, że wcześniej Państwowy Wydział Zdrowia przyśle tu swoich ludzi, żeby spotkali się ze wszystkimi, którzy byli tego wieczoru na stacji benzynowej i odwieźli ciała do Braintree. Przypuszczam, że chcą was poddać kwarantannie.
– Mojżeszu litościwy… – jęknął Hap.
– Centrum epidemiologiczne w Atlancie to rządowa placówka – wtrącił Vic. – Czy wysyłaliby do nas kogokolwiek, gdyby to była zwykła cholera?
– Nie mam pojęcia – odparł Joe Bob. – Pomyślałem jednak, że macie prawo o tym wiedzieć, chłopcy. Przecież chcieliście tylko pomóc temu człowiekowi.
– Dzięki, Joe Bob – powiedział Hap. – Co mówił James i tamci faceci?
– Niewiele. Ale wyglądali na mocno przestraszonych. Jeszcze nigdy nie widziałem równie przerażonych lekarzy. Nie podoba mi się to.
Zapadła grobowa cisza. Policjant podszedł do automatu i wyjął z niego butelkę freski. Kiedy zdjął kapsel, rozległ się syk uciekającego gazu. Joe Bob ponownie usiadł na krześle, a Hap wyjął papierową chusteczkę z pudełka stojącego obok kasy. Wyczyścił zapchany nos i włożył chustkę do kieszeni zaplamionego kombinezonu.
– Czego się dowiedziałeś o tym Campionie? – spytał Vic. – Wiesz o nim cokolwiek?
– Nadal go sprawdzamy – odparł Joe Bob. – Zgodnie z tym, co miał w dowodzie, pochodził z San Diego, ale inne jego dokumenty są prawie od trzech lat nieważne. Jego prawo jazdy straciło ważność. Karta Bank Americard, wystawiona w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku, również. Miał przy sobie legitymację wojskową i właśnie ją sprawdzamy. Kapitan przypuszcza, że nie mieszkał w San Diego od blisko czterech lat.
– Dezerter? – zapytał Vic. Wyjął ogromną czerwoną chustkę, chrząknął i splunął w nią.
– Jeszcze nie wiadomo. Z jego legitymacji wynika, że był w wojsku do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Miał na sobie cywilne ciuchy, był z rodziną i znajdował się cholernie daleko od Kalifornii, więc wnioski nasuwają się same.
– Dobra. Skontaktuję się z pozostałymi i powtórzę im wszystko, co od ciebie usłyszałem