Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
młodość, nie wszystkie tamtejsze szczury chodziły na czterech nogach.
Do cholery, co on tu właściwie robi, siedząc w samochodzie przed tym starym budynkiem z piaskowca i rozmyślając o szczurach? Pięć dni temu, czternastego czerwca, znajdował się w słonecznej Kalifornii, ojczyźnie świrów, dziwnych religii, jedynych na świecie klubów go-go dla białych i kolorowych oraz Disneylandu.
Tego ranka, za kwadrans czwarta, po przejechaniu przez Triborough Bridge, znalazł się na wybrzeżu innego oceanu. Była posępna mżawka. Tylko w Nowym Jorku letnia mżawka może wydawać się taka posępna.
Larry widział krople rozbijające się o przednią szybę datsuna, a na niebie od wschodu zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki nadchodzącego świtu.
Kochany Nowy Jork, pomyślał. Wróciłem do domu. Może w mieście byli akurat Yankees i jego podróż się opłaci? Mógłby pojechać metrem na stadion, wypić piwo, zjeść parę hot dogów i popatrzeć, jak Yankees dają w kość tym tępakom z Cleveland albo Bostonu…
Po chwili wszystkie te myśli rozwiały się jak dym, a kiedy się ocknął, stwierdził, że zrobiło się jaśniej. Zegarek na desce rozdzielczej wskazywał szóstą pięć. Musiał się zdrzemnąć. Zauważył, że szczur powrócił. Wydrapał całkiem sporą dziurę w brzuchu zdechłego kota, wyżerając mu wnętrzności. Larry, mimo iż miał pusty żołądek, poczuł, że zbiera mu się na mdłości. Zastanawiał się, czy nie nacisnąć parę razy klaksonu, by przepłoszyć gryzonia, ale nie pozwalał mu na to widok kamienic z piaskowca i świadomość, że ich lokatorzy są jeszcze pogrążeni we śnie.
Osunął się niżej na fotelu, żeby nie widzieć szczura spożywającego wczesne śniadanie. „Tylko coś przekąszę, stary, i zaraz wracam do kanałów. Wybierasz się dziś na Stadion Yankees? Może cię tam zobaczę, choć wątpię, żebyś ty zdołał mnie wypatrzyć”. Na frontowej ścianie budynku widniało graffiti: CHICO 116, ZORRO 93, MAŁA ABIE NUMER 1!
Kiedy był małym chłopcem, zanim umarł jego ojciec, była to jeszcze dość spokojna ulica. Schodów prowadzących do podwójnych drzwi domu strzegły dwa kamienne psy. Rok przed jego wyjazdem na wybrzeże jacyś wandale zniszczyli psa stojącego po prawej stronie, tego z podniesionymi łapami. Teraz nie było już żadnego – została jedynie tylna łapa psa, który stał kiedyś po lewej stronie. Tułów, który miała wspierać, zniknął. Być może był teraz ozdobą mieszkania jakiegoś Portorykańczyka.
Może zabrał go Zorro 93 albo Mała Abie numer 1. Mogły to być również szczury. Kto wie, może w jakąś mroczną noc przeniosły psa do jednego z opuszczonych tuneli metra? Być może zabrały również jego matkę. Wiedział, że powinien przynajmniej wejść po schodach i upewnić się, czy jej nazwisko nadal widnieje na skrzynce na listy należącej do mieszkania numer 15, ale był zbyt zmęczony. Posiedzi jeszcze trochę w samochodzie i zdrzemnie się, a potem sprawdzi, co dzieje się z matką. W sumie chyba byłoby lepiej, gdyby umarła. Możliwe, że wówczas przestałby zawracać sobie głowę drużyną Yankees. Kto wie, może wynająłby pokój w motelu w Baltimore, przespał całe trzy dni, a potem wrócił na wspaniały złoty Zachód. W strugach kapuśniaczku Nowy Jork miał w sobie tyle samo uroku co martwa kurwa.
Jego umysł ponownie zaczął odpływać, powracając do wydarzeń z ostatnich dziewięciu tygodni i usiłując znaleźć klucz, który pozwoliłby mu wszystko zrozumieć. Jak to możliwe, że przez sześć długich lat pętał się po kraju, występując w klubach, nagrywając taśmy demo, odbywając sesje i tak dalej, i tak dalej, a potem w ciągu dziewięciu tygodni osiągnął wszystko, czego pragnął? Zrozumienie i uporządkowanie tego było równie niemożliwe jak rozbicie głową muru. Musi być jakieś wyjaśnienie, pomyślał. Wyjaśnienie, które pozwoli wymazać nieprzyjemne wrażenie, że to wszystko tylko mu się przyśniło lub, cytując Dylana, było „zwyczajnym zrządzeniem losu”. Bez przerwy się nad tym zastanawiał. Efektem jego rozmyślań był cichy, lecz złowieszczy kontrapunkt, pojedyncza nuta na granicy słyszalności płynąca z głośnika syntetyzera, coś w rodzaju złowieszczego przeczucia: szczur wgryzający się w ciało zdechłego kota. „Chrup, chrup – spodziewam się znaleźć tu coś naprawdę smakowitego. To prawo dżungli, stary: jeżeli wdrapiesz się na drzewo, musisz się kołysać…”.
Wszystko zaczęło się osiemnaście miesięcy temu. Grał wtedy z grupą Tattered Remnants w klubie Berkeley i nagle któregoś dnia zadzwonił do niego facet z Columbii. Żadna szycha, zwyczajna płotka. Okazało się, że Neil Diamond chce nagrać jedną z jego piosenek zatytułowaną Mała, czy możesz polubić swojego faceta? Diamond nagrywał nowy album, na który składały się wyłącznie jego własne utwory. Wyjątek stanowiła piosenka Peggy Sue wyszła za mąż Charlesa Hardina Volleya, znanego jako Buddy Holly, i – być może – piosenka Larry’ego Underwooda. Czy Larry zechce przyjechać, żeby zrobić nagranie demo, a potem wziąć udział w sesji nagraniowej? Diamond chciał wykorzystać drugą gitarę akustyczną, a piosenka wyraźnie przypadła mu do gustu.
Larry odpowiedział: „Tak”.
Sesja trwała trzy dni. Larry spotkał się z Neilem Diamondem, Robbym Robertsonem i Richardem Perrym. Jego nazwisko trafiło na listę wykonawców na okładce albumu, a za udział w sesji otrzymał godziwą zapłatę. Mimo to utwór nie znalazł się na płycie. Drugiego dnia sesji Diamond wymyślił inną piosenkę i to ona zajęła miejsce utworu Larry’ego Underwooda. „Cóż, szkoda – powiedział facet z Columbii. – To się zdarza. Ale powiem ci coś: dlaczego sam nie miałbyś nagrać demo? Zobaczę, co się da zrobić”.
Zachęcony takim obrotem spraw Larry nagrał taśmę demo, a potem znów znalazł się na ulicy. Nastały dla niego ciężkie czasy. Wziął udział w kilku sesjach, ale wkrótce i to się skończyło. W końcu znalazł sobie pracę – zaczął grywać na gitarze w pewnej restauracji. Wykonywał rzewne Softly as I leave you i Moon River, podczas gdy siedzący przy stolikach starzy pierdziele rozmawiali o interesach albo zażerali się włoskimi potrawami. Pisał swoje piosenki na kartkach papieru listowego, bo inaczej mu się mieszały albo je zapominał, kiedy uderzając w struny swojej gitary i nucąc pod nosem – hmmm, hmmmta-da-hmmm – usiłował naśladować uwodzicielskie pozy Tony’ego Bennetta, czując się przy tym jak ostatni kretyn. Co gorsza, ogarniało go wtedy dziwaczne przeświadczenie, że muzyka bez przerwy mu towarzyszy i jest wszędzie, nawet w windach czy domach towarowych.
I nagle, dziewięć tygodni temu, ni stąd, ni zowąd zadzwonił do niego facet z Columbii. Chcieli wydać jego demo jako singiel. Czy mógłby nagrać drugą piosenkę? „Jasne” – odparł Larry. Oczywiście, że mógł. W niedzielne popołudnie wszedł do studia nagraniowego w Los Angeles, w godzinę zrobił podkład do Mała, czy możesz polubić swojego faceta?, a potem nagrał drugą piosenkę, która miała znaleźć się na odwrocie singla. Napisał ją jeszcze dla Tattered Remnants i nosiła tytuł Kieszonkowy Zbawiciel. Facet z Columbii wręczył mu czek na pięćset dolarów i kopię kontraktu, uścisnął dłoń i powiedział, że cieszy się ze współpracy, ale kiedy Larry spytał, jak będzie wyglądała promocja jego singla, uśmiechnął się tylko i odszedł bez słowa. Było już za późno, aby zrealizować czek, toteż Larry spędził ten wieczór w restauracji U Gina, po raz nie wiadomo który prezentując cały swój repertuar. Pod koniec zaśpiewał nieco złagodzoną wersję utworu Mała, czy możesz polubić swojego faceta? Jedyną osobą, która zwróciła na to uwagę, był właściciel restauracji – stwierdził, że lepiej byłoby, żeby takie bebopowe kawałki zachował dla czarnuchów, którzy sprzątają jego lokal.
Siedem tygodni temu facet z Columbii zadzwonił ponownie i powiedział mu, żeby kupił najnowszy numer „Billboardu”. Larry natychmiast to zrobił. Mała, czy możesz polubić swojego faceta? była jedną z trzech „ostrych nowości” zapowiadanych na ten tydzień. Oddzwonił do faceta z Columbii, a ten