Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
Deck nie obraca herą. To działka mafii, a Deck na pewno nie chciałby, żeby ktoś naciągnął mu na kowbojki cementowe skarpetki. Ale jeśli zjawią się gliny, możesz być pewien, że to ty za nią bekniesz.
– Przecież ja nie wiedziałem…
– Biedne, nieuświadomione dziecko…
– Ale…
– Jak dotąd ta balanga kosztuje cię, mój drogi, ponad dwanaście tysięcy dolarów – oświadczył Wayne. – A potem kupiłeś jeszcze tego datsuna… Ile wybuliłeś?
– Dwa i pół tysiąca – powiedział Larry. Miał ochotę się rozpłakać.
– No to ile ci zostanie do następnej wypłaty? Dwa patyki?
– Mniej więcej – odparł Larry, nie mając odwagi przyznać się Wayne’owi, że zostało mu jedynie około ośmiuset dolarów, pół na pół w gotówce i czekach.
– Larry, posłuchaj mnie, bo nie jesteś wart, żeby powtarzać ci to dwa razy… Tu zawsze jest gdzieś jakieś przyjęcie. Dla tych ludzi istnieją tylko dwie rzeczy: nieustanne pieprzenie głupot i nieustanne balowanie. Są jak ptaki, które szukają owadów pełzających po grzbiecie hipopotama. Teraz te ptaki oblazły ciebie. Zrzuć je.
Larry pomyślał o tłumie ludzi, których zostawił w domu. Znał mniej więcej jedną osobę na trzy. Jeśli ich wszystkich wyrzuci, straci dobrą opinię. Ale natychmiast znowu zobaczył Deweya Decka napełniającego miseczki narkotykami, a potem wyjmującego z tylnej kieszeni notes i dopisującego kolejną porcję towaru do jego rachunku.
Gdy bił się z myślami, Wayne przyglądał mu się ze spokojem.
– Człowieku, wyjdę na durnia. Będę największym dupkiem świata – powiedział w końcu Larry, choć nienawidził samego siebie za te tchórzliwe słowa.
– Pewnie. Powiedzą, że robisz się ważny. Wielki Pan Hollywood. Że zadzierasz nosa i zapominasz o starych przyjaciołach. Tyle że oni wcale nie są twoimi przyjaciółmi, Larry. Twoi przyjaciele już trzy dni temu zobaczyli, co się święci, i zmyli się. Nie jest przyjemnie patrzeć, jak przyjaciel leje w gacie i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.
– Czemu mi to mówisz? – zapytał Larry.
Poczuł, że ogarnia go wściekłość. Wszyscy jego prawdziwi kumple wyjechali, a ich tłumaczenia wydały mu się teraz nieprzekonujące.
Przypomniał sobie, że Barry Grieg odciągnął go na stronę i próbował z nim porozmawiać, ale on był akurat na tripie, więc tylko kiwał głową i uśmiechał się głupkowato. Zaczął się zastanawiać, czy Barry nie próbował uświadomić mu tego samego co Wayne. Myślenie o tym wprawiło go w zakłopotanie i złość.
– Czemu mi to mówisz? – powtórzył. – Mam wrażenie, że nie darzysz mnie zbytnią sympatią.
– Nie… ale nie mogę też powiedzieć, że cię nie lubię. Mógłbym pozwolić, żebyś rozbił sobie na tym nos. Taka nauczka by ci wystarczyła.
– Co masz na myśli?
– Powiedz im wszystkim, co o nich sądzisz, Larry. Jesteś twardy i masz ikrę, chłopie. Masz w sobie to, czego potrzeba do osiągnięcia sukcesu, i na pewno zrobisz karierę. Za pięć lat nikt nie będzie pamiętał tej muzycznej papki, którą teraz puszczają w radiu. Prawdziwi miłośnicy dobrej muzyki będą zbierać twoje płyty. Zarobisz trochę grosza.
Larry oparł na udach zaciśnięte w pięści dłonie. Miał ochotę walnąć raz i drugi w tę spokojną twarz. Ten facet mówił mu takie rzeczy, że czuł się jak kupka psich gówien leżąca obok znaku drogowego.
– Wracaj i powyłączaj wszystko – dodał Wayne. – A potem wsiadaj do samochodu i w drogę. Zniknij do czasu, dopóki nie otrzymasz kolejnego czeku.
– Ale Dewey…
– Znajdę faceta, który z nim pogada. Zrobię to z prawdziwą przyjemnością, stary. Ten gość powie mu, żeby był grzecznym chłopcem i cierpliwie czekał na pieniążki, a Deck z radością go posłucha…
Przerwał, przyglądając się dwójce małych dzieci w jaskrawych kostiumach kąpielowych, biegnących wzdłuż plaży. Obok nich, poszczekując wesoło, pędził pies z łbem uniesionym ku błękitnemu niebu.
Larry wstał. Morska bryza owiewała jego nieświeże slipki.
– Po prostu pojedź gdzieś i pozbieraj się do kupy – powiedział Wayne, stojąc obok niego i w dalszym ciągu obserwując dzieci. – Masz sporo spraw do przemyślenia. Jakiego chcesz menedżera, jakie chciałbyś mieć tournée i jaki kontrakt najbardziej by ci odpowiadał po sukcesie albumu Kieszonkowy Zbawiciel. Myślę, że to będzie prawdziwy hit, na płycie są świetne kawałki. Jeśli dasz sobie trochę czasu, wszystko będzie dobrze. Faceci tacy jak ty zawsze sobie radzą.
Faceci tacy jak ja zawsze sobie radzą.
Faceci tacy jak…
Ktoś zastukał w szybę.
Larry drgnął gwałtownie, a potem usiadł. Poczuł w szyi silny ból i skrzywił się, czując nieprzyjemne odrętwienie. Nie zdrzemnął się, lecz zasnął i we śnie ponownie przeżywał wydarzenia z Kalifornii. Ale tu i teraz był mglisty nowojorski poranek.
Stukanie palcem w szybę powtórzyło się.
Kiedy ostrożnie odwrócił głowę, zobaczył swoją matkę w czarnej siatkowej chustce na głowie, zaglądającą do wnętrza wozu. Przez chwilę patrzyli na siebie przez szybę i Larry poczuł się jak zwierzę w zoo. Potem uśmiechnął się i opuścił szybę.
– Mama?
– Wiedziałam, że to ty – powiedziała beznamiętnym tonem. – Wyjdź z samochodu i pokaż mi się. Chciałabym zobaczyć, jak wyglądasz.
Obie nogi Larry’ego były jeszcze pogrążone we śnie. Kiedy wysiadł, miał wrażenie, że ktoś wbija mu w stopy, golenie i uda niewidzialne igły. Nie spodziewał się, że matka go tak zaskoczy, i był kompletnie nieprzygotowany. Czuł się jak strażnik, który usnął na posterunku i został przyłapany przez zwierzchnika.
Nie wiadomo dlaczego spodziewał się, że matka będzie niższa i mniej pewna siebie – był to figiel spłatany przez czas, który jemu kazał dorosnąć, ale jej zupełnie nie zmienił. Gdy miał dziesięć lat, w sobotnie poranki, jeśli uznała, że już za długo śpi, budziła go, stukając palcem w zamknięte drzwi sypialni.
W ten sam sposób obudziła go teraz, czternaście lat później, kiedy spał w swoim nowym samochodzie – jak dziecko, które usiłowało czuwać przez całą noc, ale nie udało mu się i zostało przyuważone przez Piaskowego Dziadka.
Stanął przed nią wyprostowany, z potarganymi włosami, uśmiechając się niepewnie.
Zaczął przestępować z nogi na nogę, bo mrowienie nie ustawało. Przypomniał sobie jednak nagle, że kiedy tak robił, matka zawsze pytała go, czy chce iść do łazienki, więc znieruchomiał.
– Cześć, mamo – powiedział.
Spojrzała na niego bez słowa i nagle w jego sercu pojawił się strach, niczym złowróżbny ptak powracający do starego gniazda. Bał się, że może się od niego odwrócić, wyrzec się go, pokazać mu plecy i po prostu odejść w kierunku stacji metra za rogiem, pozostawiając go samego.
– Cześć, Larry – odparła. – Wejdź na górę. Wiedziałam, że to ty, kiedy tylko wyjrzałam przez okno. W tym domu człowiek czuje się taki samotny, że można się rozchorować.
Odwróciła się, aby poprowadzić go schodami na górę między platformami, na których