Эротические рассказы

Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.

Bastion - Стивен Кинг


Скачать книгу
z którym z nas jest coś nie tak. Ale doktor powiedział, że zarówno ona, jak i ja jesteśmy w porządku. A potem w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku przyszedł na świat twój braciszek Fred. Jak ona kochała tego dzieciaka! Wiesz, jej ojciec miał na imię Fred. Pięć lat później poroniła i już myśleliśmy, że nie będziemy mieli więcej dzieci. I nagle w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym pojawiłaś się ty… wprawdzie miesiąc przed terminem, ale zdrowa i silna. Od razu cię pokochałem. Każde z nas miało swoje dziecko. Tyle że ona swoje utraciła.

      Przerwał i na dłuższą chwilę pogrążył się w myślach. Fred Goldsmith zginął w 1973 roku. Miał wtedy trzynaście lat, a Frannie cztery. Facet, który go potrącił, był pijany. Miał na swoim koncie liczne naruszenia przepisów drogowych, łącznie z przekroczeniem dozwolonej prędkości, niebezpieczną jazdą i prowadzeniem wozu w stanie nietrzeźwym. Fred żył jeszcze siedem dni.

      – Sądzę, że aborcja to zbyt łagodne określenie – stwierdził Peter Goldsmith. Powoli i dobitnie wypowiadał słowa, jakby sprawiały mu ból. – Uważam, że to dzieciobójstwo. Przykro mi to mówić, ale takie jest moje zdanie na temat tego, nad czym się właśnie zastanawiasz… nawet jeśli prawo na to zezwala. Jak już powiedziałem, jestem starym człowiekiem.

      – Nie jesteś stary, tatusiu – wyszeptała.

      – Jestem – odparł ochrypłym głosem. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. – Jestem starym człowiekiem usiłującym dawać rady swojej córce. Zachowuję się jak małpa, która chciała uczyć niedźwiedzia zachowania przy stole. Siedemnaście lat temu pijany kierowca odebrał życie mojemu synowi i od tej pory moja żona nie jest już taka jak dawniej. Kiedy słyszę o aborcji, zawsze myślę o Fredzie. Nie potrafię inaczej, tak jak ty nie potrafiłaś powstrzymać śmiechu podczas wieczoru poetyckiego, Frannie. Twoja matka użyłaby raczej standardowych argumentów. Powiedziałaby: „moralność”. Moralność licząca sobie dwa tysiące lat. Prawo do życia. Na tym prawie opiera się cała nasza zachodnia cywilizacja. Czytałem dzieła różnych filozofów. Twoja matka czytuje „Reader’s Digest”, a ja myślę o Fredzie. Został zniszczony od wewnątrz. Nie było dla niego szansy. Koniec życia nigdy nie wygląda zbyt pięknie. Cały czas mam przed oczami twojego brata leżącego w szpitalnym łóżku, jego zmasakrowane ciało owinięte bandażami… Życie jest tanie, a z powodu aborcji stało się jeszcze tańsze. Czytam więcej niż twoja matka, ale to ona potrafi się lepiej wypowiedzieć. Zazwyczaj opieramy się na osądach, które wydają nam się słuszne. Ale według mnie cała prawdziwa logika pochodzi z irracjonalności. Z wiary. Gadam bzdury, co?

      – Nie chcę usuwać ciąży – powiedziała cicho. – Nie mogę tego zrobić choćby z jednego powodu.

      – Jakiego?

      – To dziecko jest częścią mnie – oświadczyła, lekko unosząc głowę. – Nie potrafię go zabić.

      – Oddasz je, Frannie?

      – Nie wiem.

      – A chcesz?

      – Nie. Chciałabym je zatrzymać.

      Nic na to nie odpowiedział, ale jej się wydawało, że czuje jego dezaprobatę.

      – Myślisz o szkole, prawda? – spytała.

      – Nie – odparł, wstając. Oparł dłonie na wysokości krzyża i skrzywił się, kiedy jego kręgosłup wydał głośne chrupnięcie. – Myślę, że dość już się nagadaliśmy. Ale nie musisz jeszcze podejmować decyzji.

      – Mama wróciła – powiedziała.

      Odwrócił się. Półciężarówka właśnie skręcała na podjazd, chrom wozu błyszczał w promieniach zachodzącego słońca.

      Carla zauważyła ich, zatrąbiła klaksonem i pomachała do nich.

      – Muszę jej powiedzieć o ciąży – stwierdziła Frannie.

      – Tak. Ale odczekaj jeszcze dzień lub dwa.

      – W porządku.

      Pomogła mu pozbierać narzędzia ogrodnicze, po czym oboje ruszyli w stronę półciężarówki.

      ROZDZIAŁ 7

      W dogasającym świetle dnia, tuż przed zapadnięciem ciemności, podczas paru minut, które reżyserzy filmowi nazywają „magiczną godziną”, Vic Palfrey wyłonił się z zielonej otchłani delirium, odzyskując na krótko przytomność.

      Umieram, pomyślał. Słowo to wywołało w jego umyśle dziwny oddźwięk – zupełnie jakby wypowiedział je na głos, choć tego nie zrobił. Rozejrzał się i zobaczył, że leży na szpitalnym łóżku – teraz podniesionym, żeby jego płuca nie zostały zalane przez płyny ustrojowe. Był unieruchomiony specjalnymi pasami, a boczne ścianki łóżka podniesiono. Chyba musiałem się nieźle rzucać, pomyślał z lekkim rozbawieniem. Pewnie rozrabiałem jak pijany zając.

      Na szyi miał śliniak, który pokrywała skorupa zaschniętej flegmy. Bolała go głowa, w której kłębiły się jakieś przerażające myśli. Wiedział, że majaczy. Był chory i wcale nie powracał do zdrowia – to jedynie krótka przerwa przed kolejnym nawrotem. Przyłożył do czoła nadgarstek i zaraz go odsunął – poczuł się, jakby przytknął dłoń do rozpalonego pieca. Miał wysoką gorączkę.

      Z jego nosa wychodziły dwie małe przezroczyste rurki. Kolejna rurka wysuwała się jak wąż spod szpitalnej pościeli i prowadziła do butelki stojącej na podłodze. Był pewny, że wie, do czego jest przymocowany jej drugi koniec. Z metalowego stojaka przy łóżku zwisały dwa plastikowe pojemniki – wystawały z nich rurki, które łączyły się ze sobą i już jako jedna rurka docierały do igły wbitej w jego lewą rękę nieco poniżej łokcia. Kroplówka.

      Oprócz tego oplatała go cała masa różnych przewodów. Były przymocowane do jego czaszki, klatki piersiowej i lewej ręki. Wydawało mu się, że jeden kabel przyklejono mu do pępka. Na dodatek miał nieprzyjemne uczucie, że wciśnięto mu coś w tyłek. Co to może być, na Boga?

      – Hej… – wymamrotał.

      Miał zamiar wydać z siebie pełen oburzenia okrzyk, ale zamiast tego z jego ust wydobył się jedynie zduszony szept ciężko chorego człowieka. Wypłynął spomiędzy jego warg, otoczony z wszystkich stron flegmą, która starała się go zdławić.

      „Mamusiu, czy George odprowadził już konika?”.

      To było delirium. Irracjonalna myśl przemykająca jak meteor ponad polem racjonalnego rozumowania. Pewnie to już długo nie potrwa. Ta myśl przepełniała go uczuciem paniki. Patrząc na chude patyki swoich rąk, stwierdził, że musiał stracić kilkanaście funtów, a i tak przecież nie zaliczał się do tęgich osób. Cokolwiek to było, zamierzało go zabić. Kiedy pomyślał, że może wyzionąć ducha, mamrocząc pod nosem bzdury jak zgrzybiały starzec, ogarnęło go przerażenie.

      „George poszedł smalić cholewki do Normy Willis. Sam zajmij się konikiem, Vic, i daj mu worek z owsem. Bądź dobrym chłopcem”.

      „To nie należy do moich obowiązków”.

      „Victor, przecież kochasz swoją mamę, więc zrób to”.

      „Zrobię. Ale to nie…”.

      „Musisz to zrobić teraz. Mama ma grypę”.

      „Nie, nie masz grypy, mamo. Masz gruźlicę, i to ona cię zabije w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku. A George umrze sześć dni po przybyciu do Korei… zdąży napisać tylko jeden list. Potem będzie pif-paf! i po nim. George jest…”.

      „Vic, pomóż mi, zajmij się konikiem…”.

      – To ja mam grypę, nie ona – wyszeptał, ponownie wydostając się


Скачать книгу
Яндекс.Метрика