Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
ja… jestem?
– W Arnette – odparł Hap. – Na stacji benzynowej Billa Hapscomba. Rozwalił pan kilka moich dystrybutorów – dodał, po czym dorzucił pospiesznie: – Ale były ubezpieczone.
Mężczyzna usiłował usiąść. Aby się podnieść, musiał położyć dłoń na ramieniu Hapa.
– Moja żona… moja mała córeczka…
– Nic im nie jest – powiedział Hap, próbując się uśmiechnąć.
– Wygląda na to, że jestem poważnie chory – stwierdził mężczyzna. Kiedy oddychał, z jego ust wydobywał się ochrypły, jękliwy charkot. – One też były chore. To trwało od dwóch dni. Od Salt Lake City. – Przymknął na chwilę powieki. – Zachorowaliśmy… więc chyba nie byliśmy dość szybcy…
Z oddali dochodził jęk syreny karetki.
Chory ponownie otworzył oczy i zaczął się podnosić. Pot ściekał mu po twarzy. Zacisnął dłoń na ramieniu Hapa.
– Czy Sally i małej LaVon nic nie jest? – zapytał.
Z ust prysnęły mu kropelki śliny i Hap poczuł buchającą od niego gorączkę. Był chory, najwyraźniej majaczył i okropnie cuchnął. Ten smród przypominał Hapowi woń starego koca, którym przykryte było psie posłanie.
– Nic im nie jest – powtórzył spokojnie, choć może nieco zbyt szybko. – Proszę, niech się pan położy i leży spokojnie…
Mężczyzna znowu położył się na ziemi. Jego oddech był teraz jeszcze bardziej nierówny. Hap i Hank pomogli przetoczyć go na bok i wydawało się, że przyniosło mu to pewną ulgę.
– Aż do zeszłego wieczoru czułem się całkiem nieźle – powiedział. – Kaszlałem, ale nic poza tym. Dopiero w nocy mi się pogorszyło. Obudziłem się i było ze mną bardzo źle. Nie zmyliśmy się stamtąd dostatecznie szybko. Czy z małą LaVon wszystko w porządku?
Jego następne słowa zamieniły się w bełkot, którego nie dało się zrozumieć. Syrena karetki zawodziła jękliwie.
Stu podszedł do okna. Pozostali klęczeli wokół chorego.
– Co on złapał, jak myślisz, Vic? – zapytał Hap.
Vic pokręcił głową.
– Nie mam pojęcia.
– Może coś zjedli – podsunął Norm Bruett. – Wóz ma tablice z Kalifornii, więc musieli stołować się w różnych przydrożnych barach. Może zjedli nieświeżego hamburgera. To się zdarza.
Karetka, ominąwszy szerokim łukiem rozbitego chevy, zatrzymała się pomiędzy nim a drzwiami stacji benzynowej. Czerwone światełko koguta na dachu kręciło się w kółko jak oszalałe. Było już całkiem ciemno.
– Pomóżcie mi, to was stąd wyciągnę! – krzyknął nagle mężczyzna leżący na podłodze i zaraz potem znowu umilkł.
– Zatrucie pokarmowe… – mruknął Vic. – Tak, to całkiem możliwe. Mam nadzieję, że tylko o to chodzi, bo…
– Bo co? – zapytał Hank.
– Bo jeśli nie, to mogliśmy coś od niego złapać – odparł Vic. – W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku widziałem epidemię cholery w pobliżu Nogales i wyglądało to bardzo podobnie.
Do biura weszło trzech ludzi z noszami.
– Hap – zaczął jeden z nich – masz szczęście, że uratowałeś swój pieprzony tyłek. Gdyby tamten samochód wybuchł, bylibyście teraz na łonie Abrahama. To ten facet?
Rozstąpili się, żeby ich przepuścić. Byli to Billy Verecker, Monty Sullivan i Carlos Ortega – wszyscy się tu dobrze znali.
– W samochodzie jest jeszcze dwójka – powiedział Hap, odciągając Monty’ego na bok. – Kobieta i mała dziewczynka. Obie nie żyją.
– O kurde! Jesteś pewny?
– Owszem, ale ten facet o tym nie wie. Zabierzecie go do Braintree?
– Chyba tak – odparł Monty. – Ale co mamy zrobić z tymi dwiema w wozie?
– Stu zawiadomi gliny. Mogę pojechać z tobą?
– Jasne, stary.
Położyli mężczyznę na noszach i kiedy go wynieśli, Hap podszedł do Stu.
– Jadę z tym gościem do Braintree. Zadzwonisz na posterunek?
– Nie ma sprawy.
– Zadzwoń też do Mary. Powiedz jej, co się stało.
– W porządku.
Hap poszedł do ambulansu i wsiadł do środka. Billy Verecker zatrzasnął za nim drzwiczki, a potem zawołał swoich kolegów stojących przy rozbitym samochodzie.
Parę minut później ambulans ruszył przy wtórze jękliwego zawodzenia syreny. Obracający się na dachu samochodu kogut rzucał krwawe refleksy na asfaltowy podjazd.
Stu podszedł do automatu i wrzucił do niego ćwierćdolarówkę.
Mężczyzna z chevroleta dwadzieścia mil przed szpitalem wydał z siebie ostatnie bulgoczące tchnienie, zakrztusił się i skonał. Hap wyjął z kieszeni spodni zmarłego portfel i przejrzał jego zawartość. Było w nim siedemnaście dolarów w gotówce. Według prawa jazdy nazywał się Charles D. Campion. Hap znalazł również jego legitymację wojskową i obłożone w plastik zdjęcia żony i córeczki. Nie chciał oglądać tych zdjęć.
Włożył portfel z powrotem do kieszeni spodni zmarłego i powiedział Carlosowi, że może wyłączyć syrenę.
Było dziesięć po dziewiątej.
ROZDZIAŁ 2
Na plaży miejskiej w Ogunquit w stanie Maine znajdowało się długie kamienne molo obmywane z obu stron przez fale Atlantyku. Kiedy Frannie zatrzymała samochód na parkingu, dostrzegła Jessa siedzącego na samym jego końcu, niewyraźną sylwetkę skąpaną w promieniach popołudniowego słońca. Wysoko nad nim krążyły głośno skrzeczące mewy – obrazek Nowej Anglii namalowany przez samo życie – i Frannie była przekonana, że żaden z ptaków go nie zepsuje, brudząc guanem błękitną batystową koszulę Jessa Ridera.
W końcu był praktykującym poetą.
Wiedziała, że to on, bo jego rower stał przymocowany do metalowego ogrodzenia za budką dozorcy parkingu.
Gus, łysiejący jowialny grubasek, wyszedł jej na spotkanie. Opłata dla gości wynosiła dolara od samochodu, ale Gus wiedział, że Frannie jest tutejsza, nie musiał nawet patrzeć na nalepkę z napisem REZYDENT przyklejoną w rogu na szybie jej volvo.
Przychodziła tu bardzo często.
Pewnie, przecież zaszłam w ciążę właśnie tu, na plaży, pomyślała. Mały człowieczku, zostałeś poczęty na wybrzeżu Maine, dwadzieścia jardów od falochronu.
Gus uniósł dłoń w geście powitania.
– Pani chłopak jest na końcu mola, panno Goldsmith.
– Dzięki, Gus. Jak interesy? – zapytała i uśmiechając się, wskazała parking. Stały tam ze dwa tuziny samochodów, z których większość miała niebiesko-białe nalepki z napisem REZYDENT.
– Dopiero siedemnasty czerwca i jeszcze nie ma zbyt wielkiego ruchu – odparł Gus. – Ale za jakieś dwa tygodnie na pewno podreperujemy miejską kasę.
– Oczywiście… jeżeli nie zgarniesz wszystkiego dla siebie.
Roześmiał