Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
odwrócił się i z gwałtownie zaatakował metalową nóżkę pryczy, żałując, że nie ma w celi niczego, czym mógłby ją podważyć. Próbował zignorować ból w palcach i panikę wsączającą się do jego umysłu.
Usiłował przypomnieć sobie, kiedy po raz ostatni widział swojego adwokata – ale takie rzeczy bardzo szybko zacierały się w jego umyśle. Trzy dni temu. Tak. Dzień po tym, jak ten kutas Mathers przydzwonił mu w jaja. Dwaj strażnicy zaprowadzili go wtedy do pokoju widzeń.
Przy drzwiach znowu stał Shockley, który przywitał go słowami: „Proszę, proszę, oto nasz mały pyskacz. To jak, wielka gębo, chciałbyś znów powiedzieć coś zabawnego?”.
A potem kichnął, opryskując twarz Lloyda śliną i smarkami. „Masz tu trochę zarazków grypy, palancie – syknął. – To choróbsko rozłożyło na amen wszystkich innych na oddziale i ja chyba też je złapałem. Takie parszywe śmiecie jak ty powinny dostać przynajmniej zapalenia gardła”.
Kiedy wprowadzili go do środka, zauważył, że Devins wygląda jak ktoś, kto stara się ukryć dobre wieści z obawy, by nie okazały się przedwczesne.
Okazało się, że sędzia, który miał przewodniczyć rozprawie Lloyda, złapał grypę. Dwaj inni również byli chorzy, więc cały skład sędziowski był uziemiony. Może dzięki temu uda się załatwić odroczenie.
„Trzymaj kciuki” – powiedział mu Devins. „Kiedy będzie coś wiadomo?” – zapytał Lloyd. „Prawdopodobnie dopiero w ostatniej chwili – odparł adwokat. – Ale nie martw się, dam ci znać”. Jednak od tamtej pory ani razu się nie odezwał, a teraz, gdy Lloyd o tym pomyślał, przypomniał sobie, że Devinsowi również ciekło z nosa i…
– O Jezu… – jęknął, czując przeszywający dłoń ból.
Włożył do ust koniuszki palców prawej dłoni i poczuł smak krwi. Ale przynajmniej udało mu się trochę poluzować tę cholerną śrubę, a to oznaczało, że na pewno ją wyrwie. Nawet ten krzykacz z końca korytarza przestał go wkurzać, no, w każdym razie nie wkurzał go już tak bardzo. Da sobie radę. Wyrwie śrubę. A potem będzie musiał po prostu czekać na odpowiedni moment.
Przez chwilę siedział z palcami w ustach, pozwalając im odpocząć.
Kiedy skończy tę robotę, porwie swoją bluzę na pasy i obandażuje sobie rękę.
– Mamo…
– Wiesz, co możesz zrobić ze swoją matką? – burknął Lloyd.
Tej nocy, po jego ostatniej rozmowie z Devinsem, zaczęli wynosić z cel więźniów, którzy byli w naprawdę kiepskim stanie.
Facet z celi po prawej, Trask, zauważył, że większość klawiszy również kaszle i kicha. „Może coś nam z tego skapnie” – dodał. Był chudym mężczyzną o pociągłej twarzy, oskarżonym o napad z bronią w ręku. „Co?” – zapytał Lloyd. „Bo ja wiem? Pewnie odroczenia” – odburknął tamten.
Miał pod materacem pryczy sześć skrętów i cztery z nich oddał klawiszowi, który wciąż wyglądał na zdrowego, za garść informacji o tym, co dzieje się na zewnątrz. Strażnik powiedział, że kto tylko może, wyjeżdża z Phoenix, nieważne dokąd, wszyscy chcą po prostu znaleźć się jak najdalej stąd. Coraz więcej ludzi umierało. Rząd zapowiedział, że wkrótce będzie dostępna szczepionka przeciwko tej zabójczej chorobie, ale prawie nikt już nie wierzył w takie bzdury. Wiele stacji radiowych z Kalifornii nadawało przerażające komunikaty o stanie wojennym, blokadach wojskowych, bandach szabrowników uzbrojonych w broń automatyczną i supergrypie pochłaniającej każdego dnia dziesiątki tysięcy ofiar. Strażnik powiedział, że nie zdziwiłby się, gdyby wyszło na jaw, że to robota długowłosych, sympatyzujących z komuchami wywrotowców, którzy wsypali albo wlali do wody jakieś świństwo.
Na koniec dodał, że sam czuje się dobrze, ale gdy tylko skończy zmianę, natychmiast stąd wypieprza. Słyszał, że nazajutrz rano wojsko ma postawić blokady na US 17, I-10 i US 80. Zamierzał zapakować do auta żonę i dzieciaka oraz tyle prowiantu, ile zdoła zgarnąć, i zaszyć się z nimi w górach. Miał tam chatkę, a gdyby ktoś zbliżył się do niej na trzydzieści jardów, bez ostrzeżenia wpakuje mu kulę w łeb.
Następnego ranka Traskowi ciekło z nosa i powiedział, że chyba ma gorączkę. Ogarnięty paniką miotał się po swojej celi i wrzeszczał do klawiszy, żeby go wypuścili, zanim naprawdę się pochoruje. Strażnicy nawet na niego nie spojrzeli, podobnie zresztą jak na innych osadzonych, którzy wszyscy byli teraz niespokojni jak wygłodniałe lwy w zoo.
Właśnie wtedy Lloyd zaczął się bać. Zwykle o każdej porze dnia i nocy na bloku było co najmniej dwudziestu klawiszy, ale teraz po drugiej stronie krat widział zaledwie czterech lub pięciu.
Od dwudziestego siódmego czerwca zaczął zjadać jedynie połowę posiłków, które mu przynoszono, a resztę gromadził pod materacem.
Wczoraj Trask dostał nagle konwulsji, jego twarz sczerniała, a potem zmarł. Lloyd łakomie spoglądał na jego nietknięty obiad, ale nie miał czym przyciągnąć go do swojej celi. Po południu na bloku było co prawda tylko paru strażników, jednak żaden z nich nie przenosił już chorych do ambulatorium, bez względu na to, w jak poważnym znajdowali się stanie. Może ambulatorium stało się już jedną wielką umieralnią i kierownik więzienia uznał, że to tylko niepotrzebna strata czasu. Nikt się nie zjawił, by wynieść z celi zwłoki Traska.
Lloyd uciął sobie dłuższą drzemkę, a kiedy się obudził, korytarze kompleksu Dozoru Specjalnego ziały pustkami. Nikomu nie przyniesiono obiadu. Teraz cały blok naprawdę wyglądał jak pomieszczenie dla lwów w zoo. Lloyd nie potrzebował wysilać wyobraźni, by wiedzieć, co by się działo, gdyby wszystkie cele były zajęte. Nie wiedział, ilu więźniów jeszcze żyło i miało dość sił, by domagać się posiłku, ale ich głosy, wzmocnione i zwielokrotnione przez echa, brzmiały naprawdę groźnie. Jedyne, czego Lloyd był pewien, to tego, że jego sąsiad po prawej, Trask, stał się karmą dla much, a cela po lewej jest pusta. Jej były lokator, młody czarnoskóry mężczyzna, który próbował okraść staruszkę i przy okazji ją zabił, już kilka dni temu trafił do ambulatorium. Naprzeciwko miał dwie puste cele i dyndające stopy mężczyzny, który zabił swoją żonę i szwagra podczas gry w pokera na pieniądze. Zabójca Pokeno, jak go nazywano, najwyraźniej wybrał wolność, wieszając się na pasku, a jeśli mu go odebrano, na sznurze uplecionym z własnych spodni.
Nieco później tej nocy, kiedy światła zaczęły automatycznie gasnąć, Lloyd zjadł trochę fasoli z posiłku sprzed dwóch dni. Smakowała obrzydliwie, ale wmusił ją w siebie. Popił wodą z muszli, po czym wpełzł na pryczę i leżał tak, podkuliwszy kolana do piersi i przeklinając Andy’ego „Dziurawca”, że wpakował go w takie szambo. To wszystko było jego winą. On sam na pewno nie władowałby się w coś takiego.
Wrzaski więźniów domagających się posiłku powoli cichły.
Lloyd podejrzewał, że nie tylko on odkładał część jedzenia na czarną godzinę. Niestety, nie było tego wiele. Gdyby naprawdę się spodziewał, że sprawy mogą przybrać taki obrót, odłożyłby znacznie więcej. Od jakiegoś czasu nie dawała mu spokoju pewna myśl, choć nie chciał się zastanawiać ani nad nią, ani nad złowieszczym obrazem, który jej towarzyszył. Czuł się tak, jakby w jego umyśle znajdowała się wielka kurtyna, za którą coś się skrywało. Wyzierały spod niej jedynie kościste, wychudłe stopy – tego, co było powyżej, wolałbyś już nie widzieć. Te kościste stopy należały do wynędzniałego trupa o imieniu Śmierć Głodowa.
– O nie – powiedział do siebie Lloyd. – Wkrótce ktoś tu przyjdzie. Ktoś musi się tu pojawić. To pewne jak to, że gówno przylepia się do papieru.
Mimo