Czerń i purpura. Wojciech DutkaЧитать онлайн книгу.
znów poczuł się jak uczniak. Strofowanie przez starszego brata nie byłoby dla niego tak przykre, wszak kochał go, jednak okoliczności sprawiły, że Franz czuł się przyparty do muru. Musiał się przeciwstawić. Był przekonany, że w tym sporze chodziło o zasady. Mundur Hitlerjugend powinien dać bratu czytelny sygnał. Franz próbował się tłumaczyć, lecz kiedy powiedział o wodzu oraz o roli partii, Friedrich natychmiast zareagował:
– Ty chyba straciłeś rozum, Franz! Czy ty myślisz, że ten wrzaskliwy mundurek czyni z ciebie nowego człowieka? Mam wrażenie, że nic nie widzisz i nie chcesz wiedzieć, co się naprawdę dzieje w tym kraju.
Tego jednak było za wiele dla młodych akolitów nazistowskiej wiary. Tych słów potwierdzających, że ukochany brat jest przeciwnikiem nowego porządku, Franz nie mógł darować. Wstał, wygładził mundur i skinął na Bastiana stojącego przy oknie i do tej pory przysłuchującego się rozmowie dwóch braci z milczącym sprzeciwem.
– Powinniśmy opuścić to miejsce, stary – rzekł Bastian.
– Masz rację – odparł Franz.
Miał już wyjść, ale jeszcze rzucił bratu:
– Nie powiem nikomu, że obraziłeś mundur Hitlerjugend, a przez to obraziłeś samego Führera. Nie licz jednak na mnie, kiedy ojciec sam się przekona, jak niegodnie zarabiasz na życie.
Rozdział 6
ŻYCIOWE POWOŁANIE
Wkrótce obydwaj bracia Franza – Lorenz, absolwent medycyny na Uniwersytecie Wiedeńskim, oraz Friedrich – dostali powołanie do wojska. Znaleźli się tam w zupełnie innym charakterze. Friedrich, znany już wiedeńskiemu Gestapo jako sympatyk komunistów, nie mógł liczyć na żadną pobłażliwość. Jego wolny żywot wagabundy, kontestatora systemu i uczestnika nielegalnych spotkań bokserskich nieuchronnie dobiegł końca. Trafił do Sto Siedemdziesiątej Siódmej Dywizji Piechoty złożonej w całości z austriackich oficerów i żołnierzy. Rodzice i babcia byli zachwyceni, że Friedrich, zakała rodu, nareszcie poszedł po rozum do głowy i nawrócił się na narodowy socjalizm. Dlatego udali się do Wiednia na przysięgę. Franz postanowił okazać bratu pewien chłód, zachowując milczenie na spotkaniu po uroczystości. Jednak na widok brata w mundurze Wehrmachtu nie mógł powstrzymać się od delikatnej uszczypliwości:
– Wyglądasz, braciszku, zdecydowanie lepiej, niż kiedy widzieliśmy się ostatnim razem.
Friedrich zmierzył go wzrokiem doświadczonego pięściarza.
– Jeśli piśniesz rodzicom choćby słowo, spiorę cię na kwaśne jabłko.
Friedrich nie mógł wymigać się od wojska także dlatego, że sympatycy komunistów, którzy odmawiali złożenia przysięgi Führerowi, trafiali do obozu koncentracyjnego. Wiedział, że to niezwykle skomplikowałoby życie rodziny, w tym braci, lekarza i nastolatka. Dlatego postanowił nie wymigiwać się od wojska. Inni komuniści woleli wyjechać na wojnę do Hiszpanii albo udać się na emigrację.
Obydwaj bracia dobrze jednak wiedzieli, że Franz dotrzyma tajemnicy. Łączyło ich przecież stokroć więcej, niż dzieliło. Franz, widząc brata w mundurze, leczył się z kompleksów. Żywił nadzieję, że Friedrich będzie traktował go po bratersku, a nie z dystansem, jak do tej pory. Kariera trzech braci przynosiła chlubę rodzinie, której dotychczasowy status społeczny wyznaczały pokolenia fachowych, rzetelnych i uczciwych rzeźników. Teraz w rodzinie znajdował się lekarz, żołnierz i coraz bardziej rozpoznawalny w miasteczku członek Hitlerjugend. Franz zauważał korzyści wynikające z tej pozycji; był zawsze najmłodszym dzieckiem wędliniarzy i koledzy w szkole przezywali go Franek-kiełbasa. Jak każde dziecko przezywane z powodu zawodu rodziców, bardzo cierpiał. A teraz, kiedy Friedrich, bokser i zakała rodziny, został żołnierzem, Weimertowie stali się uczciwymi sąsiadami, dobrymi Niemcami, lojalnymi wobec Führera lokalnymi przedsiębiorcami. Już nikt w Drasenhofen nie śmiał nazwać Franza Weimerta „kiełbasą”.
Wkrótce dywizja piechoty, w której służył Friedrich, weszła w skład sił niemieckich, które okupowały Czechy. Rzesza powiększyła się bowiem w marcu trzydziestego dziewiątego o kolejną historyczną krainę monarchii Habsburgów. Żołnierze mieli teraz pilnować, żeby Czesi nie popełnili jakiegoś głupstwa. Tak uważała babcia, nestorka rodu, która świetnie pamiętała, ile kłopotu Czesi sprawiali kajzerowi z Wiednia.
Milena pragnęła znaleźć pracę, w której mogłaby wykorzystać swoje umiejętności muzyczno-wokalne. Odpowiedziała po prostu na ogłoszenie zamieszczone w gazecie czytanej przez jej ojca. Nie zdradziła rodzicom, że wybiera się na pierwszą w życiu rozmowę kwalifikacyjną. Gdyby im powiedziała, nie zgodziliby się, a ona chciała znać swoją wartość, zetrzeć się z innymi kandydatkami i dać upust swojej niepohamowanej energii.
Dostrzegła ją kobieta. Nazywała się Zdenka Morgenstern i była żoną właściciela Pettyclubu Mikulasa Morgensterna, starszego od niej o prawie dwadzieścia lat. Prowadzenie klubu zrzucił na jej barki. Żona była nie tylko bardzo uzdolniona wokalnie, lecz także organizacyjnie, co w połączeniu z pieniędzmi i kontaktami męża zapewniało płynne funkcjonowanie Pettyclubu, niezakłócane przez hlinkowców i innych katolickich fanatyków. Lokal szczycił się opinią najelegantszego nocnego klubu w Bratysławie. Zdenka, podobnie jak jej mąż, pochodziła z mieszanej rodziny katolicko-żydowskiej, co dla rządu księdza Tiso miało pewne znaczenie. Prezydent uważał bowiem, że ochrzczony Żyd nie jest już żydem, ale katolikiem, i obowiązywały go inne prawa.
Zdenka miała trzydzieści siedem lat i była bardzo pociągającą kobietą, o zaskakującej południowej urodzie i niezwykłej powierzchowności. Szukała dziewczyny o dobrym głosie i predyspozycjach wokalnych, która pod jej bacznym okiem będzie uczyła się śpiewu i tańca. Liczyła się też uroda. Co z tego, że dziewczyna ma miły głos, skoro nie jest urodziwa. Klienci, którzy zostawiają co wieczór w klubie niemałe pieniądze, powinni otrzymać rozrywkę na najwyższym poziomie.
Podczas rozmowy Zdenka zaproponowała, aby przy akompaniamencie fortepianu Milena zaśpiewała szlagier kabaretowy Mein lieber Herr. Gdy rozbrzmiała piosenka, Zdenka wiedziała już, że znalazła osobę, której szukała. Uznała oczywiście, że dziewczyna będzie musiała popracować nad interpretacją i nauczyć się trochę aktorstwa, bo czymże jest najlepsza nawet piosenka kabaretowa, jeśli nie jest „zagrana”, ale poza tym Milena była najlepszą kandydatką.
– Mów mi Luna – powiedziała pani Morgenstern. – Zaczynasz jutro.
Milena szybko zdała sobie sprawę, że odkryła swe powołanie. Po raz pierwszy w życiu każdego wieczoru wpadała w wir pracy i sprawiało jej to ogromną satysfakcję. Robiła po prostu to, co lubiła, i to, co najlepiej potrafiła. A że występowała w lokalu, gdzie zaglądało wielu wciąż bogatych Żydów i wpływowych Słowaków, nawiązywała znajomości, dzięki którym mogła polepszyć byt rodziny. Matka i ojciec wiedzieli, że śpiewając w nocnym klubie, Milena łamie uświęconą tradycję i zrywa z rolą, do jakiej ją przygotowywali. Miała być żydowską matką i dobrą żoną. Śmiała dziewczyna zupełnie nie przejmowała się tym, co powiedzą żydowscy sąsiedzi na to, że ona, córka uczciwego i na swój sposób pobożnego Żyda, tańczyła w „takim” klubie.
– Oni są głodni – powiedziała ojcu, gdy próbował ją namówić, by przemyślała decyzję o podjęciu pracy w „takim” miejscu – a ja nie chcę być głodna, tato.
Na tyle jednak znała życie, by wiedzieć, że pracując w nocnym lokalu, niejednokrotnie usłyszy to, co słyszała jako studentka pierwszego roku konserwatorium od słowackich kolegów. Słowa „dziwka” nie uważała jednak za obraźliwie wobec siebie – uwłaczało ono tym, którzy je wypowiadali. Milena starała się ignorować zaczepki