Purpurowe rzeki. Жан-Кристоф ГранжеЧитать онлайн книгу.
zachichotał. – My też kiedyś tam się znajdziemy…
– Grób wygląda na zadbany.
– Nie mówiłem, że nikt nie przychodził. Mówiłem, że nie znam ludzi. Mam doświadczenie. Wiem, jak szybko zużywają się kamienie. Nauczyłem się, jak długo trwa życie kwiatów, nawet tych plastikowych. Wiem, jak rosną jeżyny, chwasty i wszelkie paskudztwo. Mogę powiedzieć, że ktoś przychodzi tu często i dogląda tego grobu. Ale nigdy nikogo nie widziałem.
Karim zamyślił się. Uklęknął ponownie i przyjrzał się jeszcze raz małej ramce w kształcie kamei. Nie podnosząc oczu, powiedział do strażnika:
– Mam wrażenie, że rabusie ukradli portret chłopca.
– Co? No tak, to możliwe.
– Pamięta pan twarz tego chłopca?
– Nie.
Karim podniósł się, zdejmując rękawiczki.
– Specjalistyczna ekipa przyjedzie w ciągu dnia, żeby zdjąć odciski i ewentualnie zabezpieczyć ślady. Musi pan odwołać dzisiejszy pogrzeb. Powie pan, że będą prowadzone jakieś roboty, że jest awaria wodociągu, cokolwiek. Nikt nie może się tu dziś kręcić, zrozumiał pan? A zwłaszcza dziennikarze.
Stary strażnik przytaknął głową, gdy Karim już szedł w stronę bramy.
Gdzieś daleko dzwony donośnie wybijały godzinę dziewiątą.
9
Przed udaniem się do komisariatu i napisaniem raportu Karim postanowił jeszcze raz zajrzeć do szkoły. Słońce rzucało złotą poświatę na ściany domów. Po raz drugi Karim stwierdził w duchu, że zapowiada się wspaniały dzień, i ta banalna myśl przyprawiła go o mdłości.
– Czy chłopiec o nazwisku Jude Itero uczęszczał do tej szkoły w latach osiemdziesiątych? – zapytał dyrektorkę.
Zrobiła kokieteryjną minę, bawiąc się szerokimi rękawami żakietu.
– Ma pan już jakiś ślad, inspektorze?
– Proszę mi odpowiedzieć.
– Musiałabym zajrzeć do archiwów.
– Chodźmy tam od razu.
Dyrektorka zaprowadziła znowu Karima do małego gabinetu pełnego kwiatów.
– Chodzi panu o lata osiemdziesiąte? – zapytała, wodząc palcem po długim szeregu segregatorów stłoczonych za szybą.
– Rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi, pierwszy i lata wcześniejsze – odpowiedział Karim.
Nagle wyczuł niepokój kobiety.
– Co się stało?
– To dziwne. Nie zauważyłam tego rano…
– Co takiego?
– Dokumenty z lat tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt jeden i dwa zniknęły.
Karim odsunął ją i uważnie obejrzał półki z brązowymi segregatorami. Na każdym z nich była nalepka z oznaczeniem roku – 1979, 1980… Dwóch następnych rzeczywiście brakowało.
– Co się w nich znajdowało? – zapytał Karim.
– Listy uczniów wszystkich klas. Oceny za wyniki w nauce. To są dzienniki klasowe.
Porucznik wziął segregator z 1980 roku i sprawdził wykaz uczniów.
– Jeśli dziecko w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku miało osiem lat, to w której było klasie?
– W drugiej albo w pierwszej.
Karim na żadnej z list nie znalazł nazwiska Jude Itero.
– Czy są jakieś inne dokumenty dotyczące klas z lat tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt jeden i dwa?
Dyrektorka zastanowiła się.
– Tak… Na przykład dokumenty dotyczące stołówki. Albo raporty z kontroli lekarskich. Pełno tam tego wszystkiego na górze.
Weszli szybko po schodach pokrytych linoleum. Dyrektorka wydawała się podekscytowana całą tą sprawą. Przy żelaznych drzwiach na końcu korytarza stanęła zaskoczona.
– To nie do wiary… – powiedziała. – Tutaj też się włamano…
Karim obejrzał zamek. I ten otwarto bardzo fachowo. Porucznik wszedł do środka. Był to duży mansardowy pokój bez okien, jeśli nie liczyć zakratowanego okienka w dachu. Na metalowych półkach leżały stosy papierów. W powietrzu unosił się zapach kurzu.
– Gdzie są akta z lat tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt jeden i dwa? – zapytał.
Dyrektorka bez słowa podeszła do grubych segregatorów spoczywających w podcieniu i zaczęła je przeglądać. Po chwili oznajmiła:
– Te dokumenty także zniknęły.
Karim poczuł dreszcz emocji. Szkoła. Cmentarz. Lata 1981/82. Nazwisko chłopca: Jude Itero. Te elementy składały się w jedną całość.
– Czy pracowała pani w tej szkole w osiemdziesiątym pierwszym roku?
– No wie pan, inspektorze, byłam jeszcze studentką… – odparła, mizdrząc się.
– Nic szczególnego nie wydarzyło się w szkole w tym czasie? Coś poważnego, o czym by mówiono?
– Nie. Co ma pan na myśli?
– Śmierć ucznia.
– Nie, o niczym takim nigdy nie słyszałam. Mogę się jednak dowiedzieć.
– Gdzie?
– W tutejszym kręgu akademickim. Ja…
– Może pani dowiedzieć się, czy w tamtych latach uczęszczał do tej szkoły chłopiec o nazwisku Jude Itero?
– Oczywiście, panie inspektorze – odpowiedziała z ciężkim westchnieniem.
– Proszę zrobić to jak najszybciej. Wrócę niedługo.
Karim, będąc już na schodach, odwrócił się.
– Jeszcze jedno. Musi pani pamiętać, że obecnie nie mówi się do policjanta „inspektorze”, lecz „poruczniku”. Jak u Amerykanów.
Zdążył jeszcze zauważyć jej szeroko otwarte oczy.
Ze wszystkich policjantów w komisariacie komendant Crozier był tym, którym Karim pogardzał najmniej. I nie dlatego, że był jego zwierzchnikiem, ale dlatego, że znał dobrze teren i dawał często dowody prawdziwej policyjnej intuicji.
Urodzony w departamencie Lot, pięćdziesięcioczteroletni Henri Crozier, dawny żołnierz, pracował w policji od lat dwudziestu. Miał nos jak kartofel i wypomadowane włosy zaczesane do góry. Surowy i twardy, potrafił jednak być zaskakująco poczciwy. Crozier był typem samotnika. Nie miał żony ani dzieci, w ogóle trudno było wyobrazić go sobie na łonie rodziny. Upodobanie do samotności zbliżało go do Karima, ale nic więcej nie mogło ich łączyć. Poza tym komendant miał wszystkie cechy tępego policjanta i przeciętnego Francuza. Typ ogara, który chętnie w ramach reinkarnacji wcieliłby się w owczarka niemieckiego.
Karim zapukał i wszedł do gabinetu. Zapach aromatycznego tytoniu. Wystawa medali. Plakaty głoszące chwałę francuskiej policji – sztywne, źle ujęte sylwetki, które znowu przyprawiły go o mdłości.
– Co to za burdel? – zapytał siedzący za biurkiem Crozier.
– Włamanie i profanacja. Jedno i drugie dokonane bardzo fachowo.
Crozier skrzywił się.
– Co