Purpurowe rzeki. Жан-Кристоф ГранжеЧитать онлайн книгу.
Claude’a Bernarda i objechawszy rondo, pojechał wzdłuż muru stadionu. Za chwilę mieli minąć trybunę Auteuil.
Kiedy Niémans zobaczył pierwsze kłęby dymu unoszące się w powietrzu, wiedział, że miał rację: zamieszanie objęło już plac de l’Europe.
Samochód przeciął białawą mgłę, roztrącając przy tym pierwsze ofiary, które uciekały co sił w nogach. Bitwa rozgorzała tuż przed trybuną prezydencką. Mężczyźni w krawatach, kobiety w odświętnych strojach biegli, potykając się, z twarzami zalanymi łzami. Część usiłowała przedostać się do bocznych ulic, inni, przeciwnie, wbiegali na powrót po schodach, do wejść na stadion.
Niémans wyskoczył z wozu. Na placu wrzała bezładna bójka. W tłumie kibiców z trudem można było rozróżnić jaskrawe stroje zwolenników drużyny angielskiej i ciemne sylwetki policjantów CRS. Niektórzy z tych ostatnich czołgali się po ziemi – niczym broczące krwią ślimaki – podczas gdy inni, stojący dalej, obawiali się użyć karabinów z gumowymi pociskami, żeby nie postrzelić rannych kolegów.
Komisarz zdjął okulary i osłonił twarz szalem. Podszedł do najbliższego policjanta i wyrwał mu pałkę, wymachując jednocześnie swą trójkolorową legitymacją. Para osiadająca na wizjerze kasku przesłoniła osłupiałą minę chłopaka.
Pierre Niémans pobiegł w kierunku bijących się. Kibice Arsenalu walili pięściami, drągami, podkutymi obcasami, a policjanci z CRS cofali się, osłaniając leżących już na ziemi kolegów. Kłębiące się ciała, zmiażdżone twarze, rozbite o asfalt szczęki. Trzask pałek, wyginających się od silnych uderzeń.
Komisarz zanurzył się w ciżbę.
Grzmocił pięścią, walił pałką. Dorwawszy jakiegoś potężnego typa, zaczął go okładać bez opamiętania. Po żebrach, w podbrzusze, po twarzy. Niespodziewanie typ zerwał się z rykiem na nogi, unikając kolejnego kopnięcia. Dźgnął swoim drągiem w gardło napastnika. Wtedy krew uderzyła Niémansowi do głowy, w ustach poczuł metaliczny smak. Przestał myśleć logicznie, stracił panowanie nad sobą. Dla niego była to prawdziwa wojna.
Nagle ujrzał dziwną scenę. Sto metrów od niego jakiś mężczyzna, ubrany po cywilnemu, już dość poturbowany, szarpał się z dwoma przytrzymującymi go chuliganami. Niémans dojrzał smugi krwi na jego twarzy i to, z jaką nienawiścią okładali go tamci dwaj. Sekundę potem zrozumiał wszystko: ranny i ci, którzy go zaatakowali, mieli na bluzach symbole rywalizujących ze sobą klubów.
Dla nich to zwykłe porachunki.
Tymczasem ofiara zdołała wymknąć się swoim napastnikom i pobiegła w boczną ulicę Nungesser et Coli. Napastnicy rzucili się w pogoń za uciekającym. Niémans odrzucił pałkę i ruszył w ślad za nimi.
Zaczął się pościg.
Niémans, oddychając miarowo, biegł cichą uliczką, zmniejszając dystans do prześladowców, którzy byli już blisko swojej ofiary.
Skręcili na prawo i wkrótce dotarli do pływalni Molitor, otoczonej dokoła murem. Tutaj bandziory dopadły swoją ofiarę. Kiedy Niémans dobiegł do placu Porte Molitor, na końcu peryferyjnego bulwaru, nie mógł uwierzyć własnym oczom: jeden z napastników wyciągnął maczetę.
W niebieskawym świetle ulicy komisarz dostrzegł, jak ostrze maczety tnie człowieka, który upadł na kolana, podrygując przy każdym ciosie. Napastnicy podnieśli ciało i przerzucili je ponad balustradą.
– Stać! – krzyknął komisarz, wyciągając jednocześnie rewolwer. Oparł się o jakiś samochód i trzymając oburącz kolbę, wycelował na wstrzymanym oddechu. Pierwszy strzał. Pudło. Bandzior z maczetą odwrócił się zaskoczony. Drugi strzał. Znowu pudło.
Niémans pobiegł, z bronią w dłoni przy udzie, gotów do walki. Był wściekły: bez okularów dwa razy nie trafił do celu. Wbiegł na most. Bandzior z maczetą schował się w krzaki rosnące wzdłuż bulwaru. Jego kumpel stał nieruchomo, oszołomiony. Komisarz przyłożył mu lufę do gardła, a potem pociągnął za włosy aż do słupa ze znakiem drogowym. Przykuł go jedną ręką. Dopiero wtedy spojrzał na jezdnię.
Ciało ofiary spadło na asfalt, gdzie kilka samochodów przejechało po nim, a potem zderzając się, spowodowały ogromny korek. Stłoczone rozbite auta, pogięte blachy… ponad tym wszystkim unosił się przeraźliwy dźwięk klaksonów. W świetle reflektorów Niémans zauważył, że jeden z kierowców zatoczył się przy swym wozie, zasłaniając rękami twarz.
Komisarz zwrócił wzrok w głąb bulwaru. Dostrzegł zabójcę, z kolorową opaską na ramieniu, który znikał w krzakach. Niémans ruszył jego śladem, chowając do kabury broń.
Bandzior, uciekając między drzewami, co pewien czas spoglądał w jego kierunku. Pierre Niémans nie chował się: ten człowiek powinien wiedzieć, że główny komisarz policji zamierza dobrać mu się do skóry. Niespodzianie morderca przeskoczył skarpę i zniknął. Odgłos kroków na żwirowanej alejce pozwolił Niémansowi ustalić kierunek jego ucieczki: park Auteuil.
Pobiegł za nim. Nocne światło odbijało się w szarych kamykach żwirowej alejki parkowej. Okrążając szklarnie, ujrzał sylwetkę wdrapującą się po murze. Rzucił się za nim i stwierdził, że znajdują się na terenie kortów Rolanda Garrosa.
Furtki pomiędzy nimi nie były zamknięte i zabójca bez trudu przebiegał z jednego kortu na drugi. Niémans otworzył furtkę i znalazł się na korcie. Przeskoczył przez siatkę. Pięćdziesiąt metrów dalej uciekinier zwolnił, najwyraźniej tracił siły. Pokonał jeszcze jedną siatkę i wbiegł na schody między ławkami. Niémans zaczął się wspinać w ślad za nim, lekko, zwinnie, był tylko trochę zadyszany. Będąc zaledwie kilka metrów od uciekającego, zobaczył cień skaczący w próżnię ze szczytu trybun.
Uciekinier właśnie przedostał się na dach jakiegoś domu i natychmiast zniknął po drugiej stronie. Komisarz cofnął się dla nabrania rozpędu i skoczył za nim. Wylądował na tarasie wysypanym żwirem. Pod nim były trawniki, drzewa. Wokół cisza i spokój.
Ani śladu mordercy.
Stoczył się na wilgotną trawę. Istniały tylko dwie możliwości: budynek główny, z którego dachu właśnie zeskoczył, lub spora drewniana budowla w głębi ogrodu. Wyciągnął swój MR 73 i oparł się o drzwi, które otworzyły się pod jego ciężarem.
Komisarz zrobił kilka kroków i zatrzymał się zaskoczony. Znalazł się w holu wyłożonym marmurem, z kamienną półokrągłą płytą, na której wyryte były słowa w nieznanym mu alfabecie. W ciemności widniała pozłacana balustrada schodów prowadzących na wyższe piętra. Z cienia wyłaniały się welurowe obicia, cesarska czerwień, połyskujące wazy… Niémans domyślił się, że wtargnął do ambasady któregoś z krajów azjatyckich.
Nagle rozległ się jakiś hałas na zewnątrz. Morderca był w innym budynku. Komisarz przeciął park, depcząc trawniki, i dotarł do budynku z drewnianym dachem. I tym razem drzwi otworzyły się bez trudu. Niczym cień wśliznął się do mrocznego wnętrza. Była to stajnia, podzielona na boksy z ażurowymi ściankami, gdzie stały małe koniki z krótko przystrzyżonymi grzywami.
Koniki drżały. Migotała słoma. Pierre Niémans ruszył do przodu z bronią w ręku. Minął jeden boks, drugi, trzeci… Jakiś głuchy dźwięk z prawej strony. Odwrócił się. To tylko stuk kopyta. Krzyk. Znowu obrót. Za późno. Błysk ostrza. Niémans uskoczył w ostatnim momencie. Maczeta musnęła go po ramieniu i wbiła się w zad konia. Koń gwałtownie wierzgnął i żelazna podkowa rąbnęła bandytę w twarz. Komisarz wykorzystał tę chwilę, rzucił się na mordercę i zaczął okładać go kolbą rewolweru.
Bił go i bił… gdy wreszcie przerwał, spojrzał na krwawiącą twarz swojej