Эротические рассказы

Marsz Przetrwania. Морган РайсЧитать онлайн книгу.

Marsz Przetrwania - Морган Райс


Скачать книгу
położyć się na stosie futer. Wtedy dopiero poczuł, jak to wszystko ją umęczyło: bieg, walka, ból. Osunęła się na ziemię. Wiedziała, że nawet gdyby tysiąc mężów dobijał się do drzwi, nie mogłaby się już poruszyć.

      Krzyknęła, gdy jej ciałem szarpnął ostry ból.

      – Nie mogę biec – jęknęła Rea, zaczynając łkać. – Nie mogę już biec.

      Aptekarz schłodził jej czoło chłodną, wilgotną szmatką.

      – Nie musisz już nigdzie biec – powiedział głosem pradawnie brzmiącym, niosącym otuchę, jak gdyby nie pierwszy raz był tego świadkiem. – Jestem przy tobie.

      Krzyknęła i jęknęła, gdy przeszła przez nią kolejna fala bólu. Miała wrażenie, że rozdziera ją na dwoje.

      – Połóż się! – rozkazał.

      Uczyniła, jak jej kazał – a po sekundzie coś poczuła. Silny nacisk pomiędzy nogami.

      Nagle rozległ się dźwięk, który wprawił ją w przerażenie.

      Łkanie.

      Krzyk dziecięcia.

      Nieomal zemdlała z bólu.

      Na przemian tracąc przytomność i odzyskując ją, patrzyła na wprawne dłonie aptekarza, które wyciągały z niej dziecię. Zbliżył do niego jakiś ostry przedmiot i przeciął pępowinę. Rea patrzyła, jak ociera dziecię szmatką, oczyszcza jego płuca, nos, gardło.

      Płacz i krzyk przybrały na sile.

      Rea zaczęła szlochać. Ten dźwięk był niezwykłą ulgą i przeszył jej serce, wznosząc się nawet ponad odgłos dobijających się do drzwi wieśniaków. Dziecię.

      Jej dziecię.

      Żył. Na przekór wszystkiemu narodził się.

      Rea jak przez mgłę widziała, jak aptekarz otula go pledem, a następnie poczuła ciepło, gdy położył synka w jej ramionach. Czuła jego ciężar na swej piersi i trzymała mocno krzyczącego i płaczącego chłopca. Nigdy nie była tak uradowana, po jej policzkach ciekły łzy.

      Nagle dał się słyszeć inny odgłos: tętent końskich kopyt. Brzęk zbroi. A po chwili – krzyki. Nie był to już odgłos ciżby krzyczącej, że ją zabije – lecz raczej samej ciżby, która była zabijana.

      Rea nasłuchiwała, skołowana, próbując to zrozumieć. Wtem odczuła przypływ ulgi. To oczywiste. Możnowładca powrócił, by ją ocalić. By ocalić swe dziecię.

      – Dzięki Bogu – rzekła. – Rycerze przybyli mi na ratunek.

      Rea poczuła nagły przypływ optymizmu. Być może mężczyzna zabierze ją z dala od tego wszystkiego. Być może zyska szansę, by zacząć życie od nowa. Jej synek będzie dorastał w zamku, stanie się wielkim panem, być może ona zamieszka tam wraz z nim. Jej dziecię będzie wiodło udane życie. Ona będzie wiodła udane życie.

      Reę ogarnęła ulga, a po jej policzkach spłynęły łzy radości.

      – Nie – poprawił ją aptekarz poważnym głosem. – Nie przybyli, by ocalić twe dziecię.

      Spojrzała na niego skołowana.

      – Dlaczego zatem przybyli?

      Mężczyzna popatrzył na nią ponuro.

      – By je zabić.

      Patrzyła na niego z przerażeniem, czując, jak po plecach przebiega ją dreszcz.

      – Nie zawierzyli, że ciżba wieśniaków wykona to zadanie – dodał. – Pragnęli mieć pewność, że zostanie wykonane należycie, ich rękoma.

      Rea poczuła, jak krew ścina jej się w żyłach.

      – Ale… – wyjąkała, próbując to zrozumieć. – moje dziecię należy do tego rycerza. Do ich dowódcy. Dlaczego? Dlaczego mieliby pragnąć jego śmierci?

      Fioth pokręcił ponuro głową.

      – Ci, których tam słyszysz, to nie jego ludzie. To jego rywale. Chcą śmierci jego dziecięcia. Chcą twojej śmierci.

      Patrzył na nią z paniką, ponaglając ją spojrzeniem, i Rea przeraziła się nie na żarty, gdy spostrzegła, że rzekł prawdę.

      – Oboje musicie opuścić to miejsce! – nalegał. – Natychmiast!

      Ledwie skończył wypowiadać te słowa, a rozległo się uderzenie żelaznego tarana o drzwi. Tym razem nie był to jakiś sierp jednego z wieśniaków – był to taran wyćwiczonego rycerza. Gdy uderzył, drzwi ugięły się.

      Fioth obrócił się w jej stronę z oczyma szeroko otwartymi w panice.

      – IDŹ! – krzyknął.

      Rea spojrzała na niego, zdjęta strachem, zastanawiając się, czy w tym stanie zdoła choćby się podnieść. Mężczyzna jednak chwycił ją i szarpnięciem postawił na nogi. Wykrzyknęła z bólu. Każdy ruch był dla niej udręką.

      – Proszę! – wykrzyknęła. – To boli zbyt mocno! Pozwól mi umrzeć!

      – Spójrz w swe ramiona! – odkrzyknął. – Czy chcesz, by on zginął?

      Rea opuściła wzrok na chłopca zanoszącego się płaczem w jej ramionach i gdy rozległo się kolejne uderzenie o drzwi, wiedziała, że aptekarz ma rację. Nie mogła pozwolić, by zginął.

      – A co stanie się z tobą? – jęknęła, spostrzegłszy się. – Ciebie także zabiją.

      Skinął głową z rezygnacją.

      – Przeżyłem już wiele lat – odparł. – Jeśli zdołam spowolnić ich, a ty zyskasz szansę na bezpieczeństwo, z chęcią oddam to, co pozostało jeszcze z mego życia. A teraz idź już! Zmierzaj ku rzece! Znajdź łódź i opuść to miejsce! Żywo!

      Pociągnął ją, nim zdążyła się zastanowić, i nim się zorientowała, mężczyzna prowadził ją ku tylnemu wyjściu ze swego fortu. Odsunął gobelin, za którym skryte były drzwi wykute w kamiennej ścianie. Naparł na nie z całej siły, a one otworzyły się skrzypiąc, uwalniając przedwieczne powietrze. Zimny podmuch wpadł do środka.

      Ledwie się otwarły, a mężczyzna wypchnął ją i jej dziecię na zewnątrz.

      Rea znalazła się pośród śnieżycy i potykając się zaczęła schodzić w dół stromego, zasypanego śniegiem brzegu rzeki, ściskając swe dziecię. Ślizgała się, czując, jak gdyby świat walił się pod jej stopami, ledwie była w stanie się poruszać. Gdy biegła, grom uderzył w ogromne drzewo nieopodal niej, rozświetlając noc, i pokrywając je płomieniami powalił tuż obok.

      Rea potknęła się i w chwili, gdy skuliła się, by osłonić swe dziecię, poczuła jak naszyjnik, który jego ojciec jej podarował, zsuwa się z jej szyi i wpada w płomienie. Rea odłamała gałązkę, by go stamtąd wyciągnąć i zdołała to zrobić, choć gałązka zajęła się ogniem. Trzymała go przez chwilę w powietrzu i z przerażeniem spostrzegła, jak rączka jej dziecięcia wyciąga się ku niemu.

      Jej syn wrzasnął, a Rea odrzuciła naszyjnik na bok, nie dbając o to, od kogo otrzymała ten podarek. Przerażona ujrzała dokładne odbicie naszyjnika na rączce dziecięcia. Czuła, że to omen.

      Teren stał się bardziej spadzisty i Rea znów się poślizgnęła, tym razem upadając na ziemię. Spadała w dół i krzyczała, osuwając się ku brzegowi rzeki.

      Odetchnęła z ulgą, gdy się na nim znalazła i zrozumiała, że gdyby nie ześlizgnęła się aż tutaj, najpewniej nigdy by tu nie dobiegła. Zerknęła przez ramię w górę skarpy, zaszokowana tym, jak długą drogę przebyła i przyglądała się z przerażeniem, jak rycerze wdzierają się do fortu Fiotha i podpalają go. Ogień płonął żywo pomimo śniegu i Reę


Скачать книгу
Яндекс.Метрика