Kryminał. Zygmunt Zeydler-ZborowskiЧитать онлайн книгу.
Czy warto tym sobie głowę zawracać? Nie, stanowczo to wszystko nie było takie proste. I do tego jeszcze z tym moim kulawym językiem hiszpańskim.
Wróciłem do domu. Po drodze zjadłem obiad, który mi nie smakował, a kosztował bardzo drogo. Dolary topniały tu z zawrotną szybkością.
Nalałem sobie sporą porcję whisky i siedząc w fotelu, usiłowałem uporządkować trochę fakty. A więc przede wszystkim ta kartka, od której się wszystko zaczęło. Dlaczego Michał pisał w chwili śmierci po hiszpańsku? W takich momentach zazwyczaj człowiek wraca do swego ojczystego języka. Chociaż dla niego już teraz język hiszpański był może bliższy niż polski. Po hiszpańsku rozmawiał z żoną, po hiszpańsku mówiło całe jego otoczenie. Mógł napisać tę kartkę po hiszpańsku równie dobrze jak po polsku. Dalej… Zginęły klucze. Zabrał je Richter albo ta dziewczyna. A może ktoś jeszcze był w posiadaniu kluczy od mieszkania Michała? Ale w takim razie, co się stało z moimi kluczami, które zniknęły z baru? Mogłem je po prostu zgubić. Byłem prawie pewny, że je położyłem na barze, ale ręczyć nie mogłem. Możliwe, że wobec tylu wrażeń, coś mi się pomyliło. Następnie sprawa kaktusa. Najwidoczniej morderca śledził mnie, zaczekał, aż wyjdę, dostał się do mieszkania i zabrał zatruty kaktus. Ten facet o świńskich oczach i spoconych dłoniach mówił, że handluje chemikaliami. Jakżeż żałowałem, że oddałem mu tę paczkę, nie zajrzawszy do niej przedtem.
Podniosłem się z fotela i zacząłem krążyć po mieszkaniu. Każdą rzecz oglądałem teraz uważnie, usiłując zdobyć jak najwięcej wiadomości o życiu tego domu. Każdy szczegół mógł być ważny, każdy najmniejszy nawet drobiazg mógł mnie naprowadzić na nowy ślad.
Raz jeszcze przejrzałem książki na półkach, zbadałem wnętrze szafy na rzeczy, zajrzałem do walizek i wreszcie zająłem się biurkiem. Szuflady wypełnione były najrozmaitszymi rzeczami, przeznaczonymi najprawdopodobniej na handel. A więc: zegarki, złote bransoletki, pończochy, perfumy, kieszonkowe radia, brylantowe spinki do mankietów, a nawet amerykańskie ekscentryczne krawaty. W środkowej szufladzie zwrócił moją uwagę niewielki słoiczek z białym proszkiem. Otworzyłem go ostrożnie i… Tak, to była kokaina. Czyżby Michał handlował kokainą? A może sam się narkotyzował? Cała historia zaczynała nabierać coraz bardziej sensacyjnego charakteru. Jeżeli Michał miał jakieś konszachty z handlarzami narkotyków, to i zbrodnia dokonana na jego osobie mogła mieć z tym coś wspólnego. Jak wiadomo, tego rodzaju ludzie nie mają większych skrupułów. Dziwny mi się tylko wydał fakt, że ten ktoś, kto postanowił zamordować Michała, zrobił to w sposób tak skomplikowany. Czyż nie prościej było wywieźć go gdzieś za miasto, zastrzelić, a trupa wrzucić do morza czy nawet zostawić po prostu w lesie? Zatruwać kaktus jakąś egzotyczną trucizną, to nie było takie proste.
Wyszedłem na taras. Patrząc na kaktusy i sosny rosnące w ogromnych drewnianych skrzyniach, przyszło mi na myśl, że poprzesadzać te wszystkie rośliny to była praca nie lada. Czyżby Michał sam to robił? A może miał kogoś do pomocy? Postanowiłem zbadać tę sprawę. Zjechałem windą na dół i wdałem się w rozmowę z dozorcą.
Początkowo nie rozumiał, o co mi chodzi. Cierpliwie więc, pomagając sobie słowami włoskimi, wyjaśniłem mu, że chcę wiedzieć, czy memu szwagrowi nikt nie pomagał przy przesadzaniu i pielęgnowaniu roślin, chciałbym bowiem, żeby ten ktoś przyszedł i dokończył zaczętą pracę. Szkoda bowiem marnować tyle dobrej naniesionej na taras ziemi.
Wreszcie zrozumiał. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i powiedział, że rzeczywiście przychodził tu pewien ogrodnik, który pomagał panu inżynierowi.
Dlaczego tytułował Michała „inżynierem” – nie wiem, ale nie miałem zamiaru tego kwestionować. Spytałem natomiast, czy nie zna adresu owego ogrodnika. Podrapał się w głowę zupełnie jak polski chłopek, wyjął z szuflady zatłuszczony, brudny zeszyt i zaczął z zapałem przewracać zapisane kartki. Wreszcie znalazł i podał mi adres. Ogrodnik nazywał się Carlos Olivera. Mieszkał gdzieś daleko za Pósitos. Zanotowałem dokładnie ulicę i numer domu, podziękowałem dozorcy i gnany żądzą czynu wyszedłem na miasto.
Przez oszczędność pojechałem autobusem. Żałowałem później tego, bo oczywiście wysiadłem o kilka przystanków za wcześnie i musiałem iść ze trzy kilometry piechotą.
Carlos Olivera mieszkał w małym domku za miastem, niedaleko morza. Raz jeszcze sprawdziłem adres i zastukałem do drzwi.
Otworzyła mi młoda, dwudziestokilkuletnia kobieta. Typowa Hiszpanka, czarne, lśniące włosy, duże, wyraziste oczy, śniada, oliwkowa cera. Idealna Carmen z opery Bizeta.
Ukłoniłem się, przeprosiłem za kłopot i powiedziałem, że chcę się widzieć z panem Carlosem Oliverą. Niespodziewanie wybuchła głośnym, gwałtownym płaczem.
Stałem zmieszany, zaskoczony. Nie wiedziałem, co to ma znaczyć. Dlaczego ta kobieta płacze na mój widok?
Płakała dłuższą chwilę, a ja przyglądałem jej się z zakłopotaniem i czekałem, aż skończy. Za wszelką cenę chciałem się dowiedzieć, o co chodzi.
Wreszcie otarła oczy, westchnęła głęboko i poprosiła mnie, żebym usiadł. Następnie zaczęła mówić prędko i bardzo głośno, pomagając sobie gestami. Nic oczywiście z tego wszystkiego nie zrozumiałem. Parokrotnie próbowałem jej przerwać, ale nie dała mi dojść do słowa.
Wreszcie trochę się zmęczyła i wtedy zdołałem jej wyjaśnić, że jestem cudzoziemcem i że jeśli chce się ze mną porozumieć, to musi mówić bardzo powoli.
– To pan nic nie zrozumiał? – spytała.
– Kompletnie nic – odpowiedziałem szczerze.
Parsknęła śmiechem. Najwidoczniej, zarówno płacz, jak i śmiech przychodził jej z łatwością. Natychmiast jednak spoważniała i opowiedziała mi w przystępnych dla mnie słowach, że jej męża nie ma w domu, ponieważ zniknął, zaginął.
Poprosiłem, żeby mi to jakoś bliżej wyjaśniła, bo znowu nie rozumiem.
Okazało się, że Carlos Olivera przed mniej więcej dziesięcioma dniami wyszedł z domu i więcej nie wrócił. Nie wiadomo, co się z nim stało.
– Czy tego dnia mąż pani miał być u mego szwagra na Cerro Largo? – spytałem.
Popatrzała na mnie z zainteresowaniem.
– To pan jest szwagrem inżyniera, señor? Tak, Carlos wybierał się wtedy na Cerro Largo. O ile pamiętam, miał przesadzać rośliny na tarasie.
Im dłużej przyglądałem się tej kobiecie, tym bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że gdzieś już widziałem tę twarz. Nie mogłem sobie w żaden sposób uświadomić, gdzie i w jakich okolicznościach ją spotkałem.
– Ile lat ma pani mąż? – spytałem nagle.
Była wyraźnie zaskoczona.
– Ile lat ma mój mąż? – powtórzyła. – Pięćdziesiąt pięć. Dlaczego pan pyta?
Nie odpowiedziałem. Zapaliłem papierosa i przez chwilę przyglądałem się jej w milczeniu. Była naprawdę bardzo atrakcyjna. Różne myśli zaczęły mi chodzić po głowie. Znałem Michała jako niepoprawnego donżuana. Nie przepuścił żadnej ładniejszej babce. Miał zawsze duże powodzenie u kobiet. Żona ogrodnika była młodsza od męża o jakieś trzydzieści lat. Wprawdzie Michał też już nie był chłopaczkiem, ale…. Postanowiłem zbadać tę sprawę.
– Czy pani znała Michela, mego szwagra?
– Tak – odpowiedziała krótko. – Może ma pan ochotę napić się czegoś, wermut, cania? – odwróciła się szybko i podeszła do kredensu.
Miałem wrażenie, jakby w tym momencie chciała ukryć przede mną swą twarz.