Farma lalek. Wojciech ChmielarzЧитать онлайн книгу.
sanatorium radonowe – wyjaśnił Rosecki. – Zwozili tutaj chorych po tym, jak zakończono kopanie uranu. Podobno inhalacja tutejszym powietrzem pomaga przy niektórych schorzeniach układu krążenia i takich tam. Ale w pewnym momencie sanatorium też zamknęli. Nawet nie wiem dlaczego.
Mówił szeptem, odwracając wzrok od miejsca, gdzie leżały ciała. Mortka podziękował mu ruchem głowy i podszedł do trupów. Długo przyglądał się plątaninie kończyn, bladej, nagiej skórze pokrytej tym samym brązowym grzybem, który jak gruby dywan osiadł na powierzchni wody.
– Jezu – szepnął Lupa, który podszedł do komisarza. – Ile ich tu właściwie jest?
– Nawet nie potrafię policzyć – odpowiedział Mortka. – Cztery? Pięć? Dowiemy się, jak je wyniesiemy na powierzchnię.
– Wszystkie to kobiety?
– Chyba tak.
Nachylił się nad zwłokami, które ułożono chaotycznie jedne na drugich. Wszystkie były zupełnie nagie. W świetle latarek komisarz dostrzegał teraz wyraźnie to, co umknęło mu w chwili, kiedy znalazł Martę – głębokie rany na udach, brzuchu, piersiach. Jakby ktoś rzeźbił w ludzkim mięsie.
– Co to, kurwa, jest? – szepnął sam do siebie.
Przez wiele lat pracy w policji nigdy nie widział niczego podobnego.
– Dobra, teraz twoja kolej – zwrócił się do stojącego nieopodal technika. Mężczyzna w odpowiedzi pokręcił przecząco głową.
– Nie chcę – powiedział.
– Co takiego?
– Nie chcę tam podchodzić.
– Co to znaczy?
– Że, kurwa, nie chcę.
– Przecież to twoja praca.
– Nie. Ja się na takie coś nie pisałem. Włamania do samochodów, do domów, czyste, schludne rodzinne zabójstwa tak. Ale nie takie rzeczy.
– To chyba jakiś żart! Bierz się, chuju, do roboty.
Technik raz jeszcze pokręcił przecząco głową i zrobił krok w tył.
– Kuba, odpuść mu – wtrącił się Lupa. – Przecież widzisz, jak to wygląda.
– To co?! Mamy tak to zostawić?! Rozjechać się do domów i udawać, że niczego tutaj nie znaleźliśmy?!
Nikt mu nie odpowiedział. Mortka przełknął ślinę i podszedł do technika. Położył dłoń na ramieniu mężczyzny w uspokajającym, jak miał nadzieję, geście.
– Trzeba to zrobić. Wiesz o tym.
– Tak – szepnął technik.
Chwilę później uśmiechnął się słabo. Minął Mortkę i położył na jednym z metalowych leżaków torbę ze sprzętem. Otworzył ją i zabrał się do pracy.
– Wątpię, żebym coś tu znalazł – powiedział, kiedy nachylił się nad ciałami. Na twarz naciągnął maskę chirurgiczną, przez co jego głos był odrobinę zniekształcony. – Na pierwszy rzut oka zwłoki leżały w wodzie tak długo jak to cholerstwo. – Wskazał na grzyba. – Nawet jeśli sprawca pozostawił jakiś ślad, to nie wiem, czy będzie się do czegokolwiek nadawał.
– Po prostu wszystko dokładnie sprawdź i opisz – poprosił Mortka. – Żeby potem nam nikt nie zarzucał, że daliśmy ciała.
– A więc chodzi o dupochron?
– Tak.
– Okej – ucieszył się technik. – To potrafię robić.
W podziemiach Mortka spędził jeszcze dwie godziny. Nadzorował pracę technika i innych policjantów. Później razem przeszukali dno komnaty. Szli szpalerem, co krok zanurzając dłonie w mętnej, zimnej wodzie i ostrożnie macając palcami nierówne, skaliste podłoże. Nie znaleźli nic prócz kilku pordzewiałych, rozsypujących się w dłoniach kawałków metalu.
Wreszcie, kiedy niemal padał z nóg, postanowił pojechać do domu. Na miejscu pozostawił Lupę, który obiecał, że wszystkiego przypilnuje. Prokurator z Jeleniej Góry miał się pojawić lada chwila. Mortka nawet nie miał siły się zastanawiać, dlaczego trwa to tak długo.
Jeden z miejscowych funkcjonariuszy odwiózł go do mieszkania.
– To na pewno sprawka czarnuchów – powiedział, kiedy się żegnali.
– Czarnuchów? – zapytał Mortka.
– Cyganów – doprecyzował policjant. – Tylko oni są na tyle pojebani, żeby robić takie rzeczy.
Mortka był zbyt zmęczony, żeby dyskutować na ten temat, i tylko machnął dłonią. Funkcjonariusz odjechał, a komisarz dowlókł się do siebie. Chwilę później, wciąż w ubraniu, leżał już w łóżku i głośno chrapał.
Obudziło go dzwonienie do drzwi. Otworzył oczy i podniósł się na łokciach. Sięgnął dłonią na blat szafki nocnej w poszukiwaniu zegarka. Dopiero kiedy go tam nie znalazł, zorientował się, że ciągle ma go na przegubie. Dochodziła ósma. Spał około trzech godzin.
Dzwonienie nie ustawało.
Zwlókł się z łóżka i podszedł do drzwi. Oparł się o nie i odkaszlnął głośno.
– Kto tam?! – zapytał.
– To ja – odpowiedział kobiecy głos.
Wyprostował się gwałtownie. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze zawieszonym w maleńkim przedpokoju kawalerki. Wyglądał paskudnie. Miał podkrążone oczy, szarą szczecinę na policzkach i wymięte ubranie na sobie. Był zbyt zmęczony, żeby się rozebrać przed położeniem do łóżka.
Niechętnie otworzył drzwi. Zobaczył Alicję. Trzymała tacę, na której leżał talerz z kanapkami i kilkoma równo ułożonymi plastrami ogórka, a obok dymiący kubek z kawą. Miała na sobie dżinsy i turkusową bluzkę. Nie zapięła dwóch górnych guzików, przez co widział wyraźną pionową linię pomiędzy jej piersiami i zwisający między nimi złoty wisiorek. Zastanawiał się, czy chodziło jej o taki efekt. Miał nadzieję, bo bardzo mu się podobał.
– Przyniosłam ci śniadanie – powiedziała.
– Dziękuję.
Niezgrabnie odebrał od niej tacę.
– Czy to prawda? – zapytała.
– Co takiego?
– Że znaleźliście zwłoki w starej kopalni niedaleko Strugi Zdrowia.
Zmarszczył brwi.
– Tutaj plotki naprawdę rozchodzą się tak szybko? – zapytał.
– Zdziwiłbyś się – odpowiedziała z uśmiechem.
– Ale jest dopiero ósma rano!
– Esemesy – wyjaśniła. – Dzisiaj wiele osób w Krotowicach obudził dźwięk przychodzącej wiadomości.
Miała rację. Głupie esemesy, szybkość rozchodzenia się plotki urosła do kwadratu.
– Co wiesz?
– Niewiele więcej niż to, co ci powiedziałam. Podobno policja znalazła ciała. Więcej niż jedno. Podobno po nocy wydzwaniano do niemal wszystkich funkcjonariuszy z naszego miasteczka i kazano im się stawić na służbę. Nadzwyczajny wypadek. To wszystko.
– A ja nie mogę powiedzieć ci nic więcej.
– Dobro śledztwa? – domyśliła się.
– Tak jakby.
Uśmiechała