Farma lalek. Wojciech ChmielarzЧитать онлайн книгу.
służbową. Mężczyzna skulił się odruchowo, jakby właśnie próbował sobie gorączkowo przypomnieć, za co może być ścigany.
– Dzień dobry – powtórzył przestraszony chłopak. – Jak mogę pomóc panu władzy? Coś się stało?
Pan władza, powtórzył w myślach rozbawiony Mortka. Dawno już nie słyszał tego określenia. A przynajmniej nie wymawianego w ten sposób, śmiertelnie poważnie, bez cienia szyderstwa.
– Szukam właściciela tego samochodu. – Komisarz wyciągnął notatnik i odczytał głośno numer rejestracyjny auta.
– Coś się stało? – dopytywał się recepcjonista, który powoli zaczynał odzyskiwać rezon.
– To nie jest teraz ważne. Czy może mnie pan skontaktować z właścicielem tego pojazdu?
– Niestety, nie za bardzo. Nie mamy takiej możliwości…
– Przepraszam, ale o co chodzi? – odezwał się ktoś z boku.
Mortka odwrócił się na pięcie. Stał przed nim mocno opalony trzydziestolatek o długich, jasnych włosach, które spadały mu falą na kark. Uśmiechał się szeroko, jakby w ten sposób chwalił się rzędem nieskazitelnie białych zębów. Zza czarnego paska spodni wylewał mu się jednak brzuch. Gdyby był odrobinę młodszy i chudszy, można by go wziąć za modela.
– A pan to?
– Grzegorz Bratkowski. Wydaje mi się, że przeczytał pan numer rejestracyjny mojego samochodu. Mogę zerknąć?
Mortka pokazał mu zapisany na kartce numer. Bratkowski ściągnął z głowy okulary przeciwsłoneczne, na których oprawce można było dostrzec napis Ray-Ban, i wsadził je sobie za kołnierz białego podkoszulka.
– Tak, to mój wóz. Czyżbym źle zaparkował?
– Nie, ale mam do pana kilka pytań. Pan tu mieszka?
– Jestem o coś podejrzany?
– Niech pan odpowie na pytanie.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Grzesiu, wracaj do nas! – krzyknęła blondynka siedząca na kanapie niedaleko. Wraz z nią byli jeszcze jedna dziewczyna i dwóch mężczyzn. Wszyscy przypatrywali się uważnie Mortce i szeptali coś między sobą. Bratkowski machnął do nich ręką, że zaraz przyjdzie.
– Odwiedzam przyjaciół z Warszawy, którzy akurat korzystają ze spa.
– Czyli nie mieszka pan tutaj? – upewnił się policjant.
– Przecież przed chwilą powiedziałem, że nie! Powie mi pan wreszcie, o co chodzi?
– Co pan robił wczoraj rano? Tak do dwunastej?
Bratkowski uśmiechnął się szeroko. Odwrócił się, posłał znaczące spojrzenie znajomym i prychnął na koniec lekceważąco.
– Ja wiem? Wstałem, ubrałem się i przyjechałem rano na śniadanie do znajomych.
– Przyjechał pan ze swojego domu?
– No jasne, że ze swojego domu.
W tym momencie do hotelu wszedł Lupa. Policjant odszukał wzrokiem Mortkę i podszedł do niego. Wyszeptał mu do ucha kilka słów. Komisarz słuchał uważnie, potem ledwo dostrzegalnie skinął głową i schował trzymany do tej pory w rękach notatnik do kieszeni spodni.
– Proszę pana – powiedział – wydaje mi się, że byłoby dobrze, gdyby pojechał pan z nami na komisariat.
Rozdział 2
Boże, jak tu pięknie, pomyślała, kiedy pakowała zakupy do torebki, a potem zarzuciła ją sobie na ramię. Patrzyła na równo ułożoną kostkę brukową, żółto-czerwony dyskont Biedronka i budyneczek publicznego szaletu, jedynego w całym mieście, a i tak niepotrzebnego, bo wszyscy chodzili w krzaki obok, gdzie nie trzeba było płacić złoty pięćdziesiąt za wejście. Tam, skąd pochodziła, wyglądało to dokładnie tak samo. Tylko że tutaj w każdej ubikacji znajdował się porcelanowy sedes, a nie dziura w ziemi obita blachą, nad którą człowiek musiał kucać, kiedy załatwiał swoje potrzeby, balansując przy tym ciałem jak skoczek narciarski.
Dwaj chłopacy siedzieli na murku. Przyglądali się jej pożądliwie. Jeden mógł mieć około siedemnastu lat, a drugi pewnie więcej, bo jego twarz była ogorzała od słońca i wypitego alkoholu. Ten starszy rzucił jakąś uwagę. Nie słyszała dokładnie z tej odległości jaką. Młodszy roześmiał się posłusznie. Posłała im lekceważące spojrzenie i poszła przed siebie, kręcąc zalotnie pośladkami.
Tak jak się spodziewała, zeszli z murka i ruszyli za nią. Ten starszy znowu się odezwał. Miał chropawy głos. Wydało jej się, że usłyszała słowa „cipa”, „kutas”, „wsadzić”. Po plecach przeszedł jej dreszcz. Nie żeby się nim przejmowała, znała go przecież dobrze. Towarzyszył jej całe życie, nawet tam, w domu, zanim wydarzyło się to wszystko, zanim postanowiła zawalczyć o własną przyszłość. A jednak przyspieszyła. Oni byli blisko. Słyszała teraz wyraźnie każdy ich krok.
Zawsze podobała się mężczyznom, bo była, jak to jej matka ujmowała, śliczna. Śliczna, a nie ładna czy piękna. Miała lekko zadarty nosek, który dodawał jej łobuzerskiego uroku, delikatne, ledwo widoczne piegi, wielkie zielone oczy i blond włosy jak z obrazka. To było jej przekleństwem. Bo taką śliczną dziewczynką musi się zaopiekować tatuś albo brat, ktoś musi ją odgrodzić męskim ramieniem od złego świata. Takiej śliczności szkoda, taką śliczność trzeba wziąć na ręce, otulić, posadzić na kolanach i mocno trzymać. Broń Boże nie puszczać. Bo jej miejsce jest w męskich, troskliwych ramionach.
Tyle razy jej to powtarzano, że niemal w to uwierzyła.
Teraz była jednak starsza i mądrzejsza. Śliczność zakryła agresywnym makijażem i warstwą opalenizny z solarium. Nawet włosy chciała zafarbować na kruczo, ale fryzjerka w ostatniej chwili zapytała raz jeszcze: „Czy naprawdę chce to pani zrobić?”. Takie włosy, takie piękne. Nie chciała. Kazała je ściąć, na krótko, żeby było po chłopięcemu. Fryzjerka znowu próbowała protestować, że takie piękne, że takie długie, że każda kobieta by takie chciała, ale Olga tylko spojrzała na nią, a ta zamilkła przestraszona i sięgnęła po leżące niedaleko nożyczki. Kiedy wykonywała pierwsze cięcie, zamknęła oczy, jakby nie chciała oglądać fryzjerskiego aktu barbarzyństwa, który właśnie popełniała.
Olga pomyślała, że gdyby teraz wróciła do domu, to matka spuściłaby ze smutkiem głowę, przekonana, że jako rodzic poniosła wychowawczą klęskę. A potem syknęłaby z wyrzutem, że takie śliczne dziewczynki nie powinny tak wyglądać.
Zawsze nazywała ją dziewczynką. Nawet kiedy Olga skończyła osiemnaście lat.
Ale do domu nie wróci, bo nie ma po co. Matkę pewnie wyżarł już ten sam rak, przed którym Olga próbowała ją ratować.
Ci dwaj chłopcy, młodszy i starszy, ciągle szli za nią. Pokręciła tyłkiem, żeby się przypadkiem nie zniechęcili, i jak na życzenie natychmiast doleciał ją pełen podniecenia głos starszego. Skręciła na deptak przed ratuszem. Było popołudnie i do tego weekend, więc kręciło się tam sporo osób. Przed pobliską kawiarnię wyciągnięto stoliki. Przy jednym z nich siedziało dwóch starszych panów w kaszkietach chroniących przed słońcem. Popijając w milczeniu herbatę, rozgrywali partię szachów. Matki pchały przed sobą wózki lub próbowały zapanować nad ciągnącymi je do lodziarni dziećmi, podczas kiedy ich mężowie szli tuż obok, uśmiechając się i szukając pieniędzy w portfelu. Od czasu do czasu chwytali rozbrykane pociechy, podrzucali je w górę lub żartobliwie grozili klapsem. Tutejsi pijaczkowie siedzieli na ławeczkach i raczyli się kolejnym piwem ukrytym w foliowej