Kryminał. Zygmunt Zeydler-ZborowskiЧитать онлайн книгу.
się z Henrykiem, że zadzwonię do niego jutro rano do Krakowa i że ustalimy plan działania. W tym całym zamęcie zapomniałem zatelefonować do Bożeny.
Nie zastałem jej w ,,Magnolii”, kierowniczka najwidoczniej na mnie czekała, bo posłyszawszy kroki na schodach wyjrzała ze swojego pokoju.
– Żona prosiła, żeby panu oddać list – powiedziała jakby trochę zmieszana i podała mi niebieska kopertę.
Na kartce wyrwanej z zeszytu kilka słów: „Nie rozumiem, co się z tobą dzieje? Mogłeś mnie chociaż zawiadomić. Poszłam z Edziem do „Watry” trochę potańczyć. Może byś przyszedł, jeżeli oczywiście nie masz ciekawszych planów”.
– Idiotka – mruknąłem, zamykając drzwi „Magnolii”. – Pewnie jej się zdaje, że poszedłem na jakąś randkę.
Stałem niezdecydowany. Śnieg padał bez przerwy. Niebawem mój kożuch pokrył się zimną, wilgotną bielą. Nie wiedziałem co robić. Nie chciało mi się iść do „Watry”, ale z drugiej strony... Miałem ochotę poznać wreszcie owego legendarnego Edzia, a poza tym nie lubię odgrywać roli obrażonego męża. Postanowiłem pójść.
Szybko pobiegłem do domu, przebrałem się i po upływie trzech kwadransów zatrzymałem się na rogu Witkiewicza.
Siedzieli przy maleńkim stoliczku niedaleko drzwi prowadzących do kuchni. Gdy wszedłem na salę, rozmawiali wesoło. Bożena zaśmiewała się. Orkiestra grała ognistego czardasza.
Spostrzegła mnie i zerwała się ze swego miejsca.
– Zygmunt! – wykrzyknęła radośnie. – Świetnie, że przyszedłeś. Chodź, chodź. Poznajcie się.
Mówiła za głośno, z nieco sztuczną swobodą. Wyczułem, że była speszona.
Edzio, wysoki, postawny, nosił baki á la książę Józef Poniatowski i na pierwszy rzut oka można się było zorientować, że jest dumny ze swojej urody. „Gigolak” pomyślałem. „Co Bożena widzi w tym durniu”? Uśmiechnąłem się uprzejmie i mocno uścisnąłem szeroką, muskularną dłoń.
– Pan się nie gniewa, że porwałem Bożenkę, prawda? – powiedział wpatrując się we mnie natarczywie.
– Ale skądże znowu – odparłem lekko. – To bardzo miło z pana strony, że dotrzymuje pan mojej żonie towarzystwa.
Kątem oka pochwyciłem spojrzenie Bożeny. Nie była pewna, czy mówię poważnie, czy żartuję.
Edzio moje słowa wziął oczywiście za dobrą monetę. Skinął na kelnera i kazał przynieść dla mnie nakrycie.
– Może coś zjesz? – zaproponowała Bożena. Prawdę mówiąc byłem głodny, bo nie jadłem kolacji. Zgodziłem się na porcję polędwicy po angielsku. Edzio, najwidoczniej zachwycony tym, że akcja rozwija się bez większych wstrząsów, nalał mi spory kieliszek jarzębiaku.
– Aby nam się... – powiedział wesoło.
Orkiestra grała tango. Bożena dotknęła mojej ręki.
– Może zatańczymy?
– Wiesz przecież, że mnie noga boli – burknąłem niecierpliwie. – Idźcie tańczyć, idźcie. Ja tymczasem trochę się posilę.
Poszli. Zjadłem polędwicę, wypiłem jeszcze jeden jarzębiak i siedziałem nadęty. Nie podobało mi się to wszystko. Od dawna przecież wiedziałem, że kobiety przepadają za takimi przystojnymi cymbałami, ale nie sądziłem, żeby Bożena... „A może to zazdrość” myślałem coraz bardziej rozdrażniony. „Facet co najmniej piętnaście lat ode mnie młodszy, wysoki, efektowny, świetny narciarz...” Żeniąc się z Bożeną wiedziałem, że przyjdzie wreszcie taki moment, że zacznie oglądać się za młodszymi. To jednak zupełnie co innego teoretycznie zdawać sobie z czegoś sprawę, a co innego stanąć wobec tego faktu oko w oko. Czułem, że nie lubię Edzia i że chyba nigdy go nie polubię. Machinalnie nalałem sobie trzeci kieliszek jarzębiaku.
Wrócili. Bożena była promienna, rozgrzana tańcem.
– No i jak tam tango? – spytałem pogodnie.
– Znakomicie. Nie masz pojęcia, jak on świetnie prowadzi.
– Nie przesadzaj – powiedział zażenowany Edzio. – Tańczę bardzo słabo. Nigdzie teraz nie chodzę. Wyszedłem z wprawy.
– Nie wierz mu – zaprotestowała energicznie Bożena. – Edzio jest znakomitym tancerzem. Koniecznie musisz się od niego nauczyć tego kroku w tangu. Wiesz o czym mówię? Chodzi mi o ten synkopowy rytm.
– Chętnie wezmę u pana kilka lekcji tańca – powiedziałem patrząc poważnie na Edzia.
Machnął ręką.
– E tam... Proszę nie brać na serio tego, co ona mówi. Nabija się ze mnie. Chce dokuczyć i panu, i mnie. Kobiety już są takie.
Robiłem wszystko, co mogłem, żeby podtrzymać dobry nastrój, ale rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Zatańczyli jeszcze parę razy, ja wypiłem jeszcze parę jarzębiaków i wreszcie Bożena powiedziała, że ma dosyć i że chce iść do domu. Nikt nie zaprotestował.
Przed „Watrą” Edzio pożegnał się. Mieszkał gdzieś u podnóża Gubałówki.
Wolno szliśmy w kierunku „Magnolii”. Pierwsza przerwała milczenie Bożena.
– No i jak ci się spodobał Edzio? – spytała.
Wiedziałem, że nie wolno mi go krytykować.
– Bardzo sympatyczny – odparłem, usiłując nadać swym słowom przekonywające brzmienie. – Niezwykle miły. Taki bezpośredni.
Wzruszyła ramionami
– Idiota.
– Zdawało mi się, że… – próbowałem oponować.
– Daj spokój – przerwała mi. – Dobrze jeździ na nartach, to prawda, doskonale tańczy, także