Czarnobylska modlitwa.. Светлана АлексеевичЧитать онлайн книгу.
jakby nic z tego nie było…
A cóż ja mogę dodać? Trzeba żyć… Nic więcej…
I co jeszcze. Kiedyś sami ubijaliśmy masło, śmietanę, robiliśmy twaróg, inne sery. Gotowaliśmy zacierkę. Czy takie coś jada się w mieście? Zalewa się mąkę wodą i miesza, wtedy robią się takie poszarpane kawałki ciasta, które trzeba wrzucić do garnka z gorącą wodą. Zagotuje się i zabiela mlekiem. Nasza mama pokazywała i mówiła: „I wy, dzieci, nauczcie się tego. Ja nauczyłam się od swojej mamy”. Piliśmy sok brzozowy i klonowy. Fasolę w strączkach gotowaliśmy w saganie w dużym piecu. Gotowaliśmy kisiel żurawinowy. A w czasie wojny zbieraliśmy pokrzywy, lebiodę i inne trawy. Z głoduśmy puchli, ale nie umierali. W lesie są jagody, grzyby. A teraz takie życie, że wszystko to się rozsypało. Myśleliśmy, że jest nienaruszalne, że zawsze tak było i będzie. I że to, że gotuje się w saganie, jest wieczne. Nigdy bym nie uwierzyła, że to może się zmienić. Ale tak się porobiło. Mleka nie wolno, strączkowych nie wolno. Grzybów, jagód zabraniają. Mięso każą moczyć trzy godziny. I z kartofli dwa razy wodę odcedzać, kiedy się gotują. Ale przeciw Bogu co człowiek poradzi. Żyć trzeba.
Straszą, że nawet naszej wody pić nie wolno. Ale jakże to tak bez wody? W każdym człowieku jest woda. Nie ma nikogo bez wody. Wodę nawet w kamieniu się znajdzie. Może w takim razie woda jest wieczna? Całe życie z niej się bierze. Kogo o to zapytać? Nikt nie wie. A do Boga się trzeba modlić, nie pytać go… Żyć trzeba…
Właśnie żyto wzeszło… Dobre żytko…
Monolog o pieśni bez słów
Do nóżek się pani kłaniam… Poproszę…
Niech nam pani znajdzie Annę Suszko… Mieszkała w naszej wsi… We wsi Kożuszki… Nazwisko Anna Suszko… Wymienię pani wszystkie znaki szczególne, a pani niech wydrukuje. Ma garb, niemowa od dziecka. Mieszkała sama… sześćdziesiąt lat… W czasie przesiedlenia zabrali ją sanitarką i wywieźli w niewiadomym kierunku. Pisać nie umiała, więc żadnego listu od niej nie dostaliśmy. Samotnych i chorych dawali do przytułków. Chowali. Ale adresu nikt nie zna… Niech pani wydrukuje…
Cała wieś jej żałowała. Zajmowali się nią jak małym dzieckiem. Jeden narąbie drew, drugi mleka przyniesie. Inny posiedzi w chacie wieczorem… Napali w piecu… Dwa lata jak wróciliśmy do rodzinnych domów, a wprzódy wycieraliśmy cudze kąty. I niech pani powie, że jej dom stoi. Jest dach, okna są. Co było rozbite i rozgrabione, to jej oddamy. Niech pani tylko poda adres, gdzie mieszka i się męczy, to pojedziemy i zabierzemy. Przywieziemy z powrotem. Żeby nie umarła z tęsknoty. Do nóg się paniusi kłaniam. Niewinna dusza w obcym świecie się męczy.
Oj, zapomniałabym… Miała jeszcze jeden znak szczególny. Kiedy ją coś bolało, to śpiewała piosenkę. Taką bez słów. Sam głos. Bo mówić nie potrafi… Tylko kiedy ją boli, to wyciąga: aa-a… Żali się…
A-aa…
Trzy monologi o starodawnym strachu i o tym, dlaczego jeden mężczyzna milczał, kiedy mówiły kobiety
Rodzina K-wów. Matka z córką. I mężczyzna, który nie powiedział ani słowa (mąż córki).
Córka:
Początkowo płakałam dzień i noc. Chciało się płakać i mówić. Jesteśmy z Tadżykistanu, z Duszanbe. Tam toczy się wojna…
Nie powinnam o tym… Będę miała dziecko, jestem w ciąży… Ale opowiem pani… Wchodzą za dnia do autobusu, żeby skontrolować dowody… Zwyczajni ludzie, tylko z automatami. Przeglądają dokumenty i wyrzucają mężczyzn z autobusu. I od razu, przy drzwiach. Rozstrzeliwują. Nawet nie odprowadzają na bok. Nigdy bym w to nie uwierzyła. Ale widziałam na własne oczy. Widziałam, jak wyprowadzili dwóch mężczyzn, jednego całkiem młodego, który coś do nich krzyczał. Po tadżycku, po rosyjsku. Wołał, że jego żona niedawno rodziła, że w domu ma trójkę małych dzieci. A ci się tylko śmiali, też byli młodzi, całkiem młodzi. Zwyczajni ludzie, tylko z automatami. On upadł… Całował im adidasy… Wszyscy milczeli, cały autobus. Ledwie odjechaliśmy: ta ta ta!… Bałam się obejrzeć. (Płacze).
Nie powinnam o tym… Spodziewam się dziecka… Ale opowiem pani… Proszę o jedno: niech pani nie podaje mojego nazwiska, tylko imię: Swietłana. Tam zostali nasi krewni. Zabiliby ich. Kiedyś myślałam, że u nas nigdy już nie będzie wojny. Wielki kraj, ukochany kraj. Najsilniejszy! Kiedyś mówiono nam, że w państwie radzieckim żyjemy skromnie, ubogo, bo była wielka wojna, ludzie ucierpieli, ale za to teraz mamy potężną armię, nikt nas nie zaczepi. Nie pokona! A myśmy zaczęli strzelać do siebie. Teraz nie ma takiej wojny jak kiedyś. Tamtą wspominał nasz dziadek, który doszedł do Niemiec. Do Berlina. Teraz sąsiad strzela do sąsiada, chłopcy chodzili razem do szkoły, a dziś zabijają się nawzajem, gwałcą dziewczynki, z którymi siedzieli w jednej ławce. Wszyscy powariowali…
Nasi mężowie nic nie mówią. Mężczyźni milczą, nic pani nie powiedzą. Wykrzykiwano za nimi, że są jak kobiety, że uciekają. Tchórze! Zdradzają ojczyznę. A jaka jest ich wina? Czy to jest czyjaś wina, że nie może strzelać? Nie chce. Mój mąż jest Tadżykiem, miał iść na wojnę i zabijać. A on: „Wyjeżdżamy, nie chcę iść na wojnę. Niepotrzebny mi automat”. Lubi ciesiołkę, lubi pracować przy koniach. Nie chce strzelać. Taką już ma duszę. Polować też nie lubi. Tam jest jego ziemia, tam mówi się w jego języku, ale wyjechał. Bo nie chce zabijać drugiego Tadżyka, takiego jak on sam. Kogoś znajomego, kogoś, kto mu nie zrobił żadnej krzywdy. On tam nawet telewizji nie oglądał. Zatykał uszy. Ale tu jest samotny, tam walczą jego rodzeni bracia, jeden już zginął. Tam żyje jego matka. Siostry. Jechaliśmy tutaj pociągiem z Duszanbe, zimnym, bo nieogrzewany i nie miał szyb. Strzelać do nas nie strzelali, ale po drodze ciskali w okna kamieniami, tłukli szyby: „Ruscy, wynoście się! Okupanci! Dosyć nas grabiliście!”. A on jest Tadżykiem i to wszystko słyszał. Nasze dzieci też słyszały. Nasza córka uczyła się w pierwszej klasie, była zakochana w chłopcu Tadżyku. Wraca ze szkoły: „Mamo, kim ja jestem, Tadżyjką czy Rosjanką?”. I jak jej wytłumaczyć…
Nie powinnam o tym… Ale opowiem pani… Tam Tadżykowie z Pamiru walczą z Tadżykami z Kulabu. Wszyscy są Tadżykami, wyznają jedną wiarę, mają jeden Koran, ale ci z Kulabu zabijają tych z Pamiru, a ci z Pamiru zabijają tych z Kulabu. Najpierw zbierali się na placu, krzyczeli, odprawiali modły. Chciałam zrozumieć, więc też tam poszłam. Spytałam starszych ludzi: „Przeciw komu występujecie?”. Odpowiedzieli: „Przeciw Parlamentowi. Mówią, że to bardzo zły człowiek, ten Parlament”. Potem plac opustoszał i rozległy się strzały. Jakoś od razu kraj zrobił się inny, nieznany. Wschód! Chociaż przedtem nam się wydawało, że mieszkamy w swoim kraju. Według praw radzieckich. Tam zostało tyle rosyjskich grobów, a nie ma komu opłakiwać zmarłych… Na naszych cmentarzach pasie się bydło… Kozy… Starzy Rosjanie grzebią po śmietnikach…
Pracowałam w klinice położniczej, byłam pielęgniarką. Nocny dyżur. Kobieta rodzi, poród jest ciężki, kobieta krzyczy. Wbiega salowa. W niesterylnych rękawiczkach, w niesterylnym fartuchu… Co się stało? Co?… Żeby tak wbiegać na salę?! „Dziewczyny, bandyci!”. A tamci w czarnych maskach, z bronią. I od razu do nas: „Dawaj narkotyki! Dawaj spirytus!”. „Nie ma narkotyków, nie ma spirytusu!”. Stawiają pod ścianę lekarza. „Dawaj!”. Wtedy ta położnica wydała okrzyk ulgi. Radosny. Zapłakało wtedy dziecko, które dopiero się urodziło. Pochyliłam się nad nim, nawet nie pamiętam już, kto to był, chłopiec czy dziewczynka. Nie miało jeszcze imienia ani nic. A tamci bandyci do nas: „Skąd ona – Kulab czy Pamir?”.