. Читать онлайн книгу.
ma kamer telewizyjnych ani zachodnich dziennikarzy. Wszyscy oczywiście chcieli zobaczyć na ławie oskarżonych dziesiątki odpowiedzialnych urzędników, między nimi zaś – tych z Moskwy. Odpowiedzialność winni byli ponieść również naukowcy, ale władze wyraziły zgodę jedynie na „pionki”.
Wyrok. Wiktor Briuchanow, Nikołaj Fomin i Anatolij Diatłow dostali po dziesięć lat. Wyroki dla innych były mniejsze. Diatłow i Łauszkin zmarli w więzieniu wskutek chorób spowodowanych silnym napromieniowaniem. Główny inżynier Nikołaj Fomin zwariował. Dyrektor Briuchanow odsiedział swój wyrok, całe dziesięć lat. Po wyjściu z więzienia powitali go najbliżsi oraz kilku dziennikarzy. Wydarzenie przemknęło niezauważone.
Były dyrektor mieszka w Kijowie, pracuje jako zwykły urzędnik w jednej z firm…
Tak kończy się historia…
Wkrótce Ukraina przystępuje do wielkiej budowy. Nad sarkofagiem, który w 1986 roku przykrył zniszczony czwarty blok elektrowni czarnobylskiej, pojawi się nowa osłona nazwana „Arką”. Na ten projekt dwadzieścia osiem krajów przeznaczy w najbliższym czasie sumę ponad 768 milionów dolarów. Nowa osłona powinna przetrwać już nie trzydzieści lat, ale sto. Ma być o wiele potężniejsza od poprzedniej, musi bowiem umożliwić prowadzenie prac nad nowym składowiskiem odpadów. Potrzebny będzie solidny fundament: należy wykonać sztuczny grunt skalny z betonowych słupów i płyt. Następnie trzeba przygotować pojemnik, do którego przewiezione zostaną odpady radioaktywne ze starego sarkofagu. Sama nowa osłona będzie wykonana ze stali wysokiej jakości, zdolnej zatrzymać promienie gamma, której trzeba osiemnaście tysięcy ton…
„Arka” ma być budowlą bez precedensu w historii ludzkości. Przede wszystkim zdumiewają jej rozmiary – podwójna warstwa ochronna ma osiągnąć wysokość stu pięćdziesieciu metrów. Wyglądem zaś będzie przypominała wieżę Eiffla.
Samotny głos ludzki
Nie wiem, o czym tu opowiedzieć… O śmierci czy o miłości? A może to jest to samo… No więc o czym?
Niedawno się pobraliśmy. Po ulicach chodziliśmy, trzymając się za ręce, nawet kiedy szliśmy do sklepu. Zawsze we dwoje. Mówiłam mu: „Kocham cię”. Tylko jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo go kocham… Nie miałam pojęcia. Mieszkaliśmy w hotelu jednostki straży, w której służył. Na pierwszym piętrze. Poza nami mieszkały tam trzy młode rodziny. Jedna kuchnia na wszystkich, a niżej, na parterze, stały samochody. Czerwone wozy strażackie. To była jego praca. Zawsze wiedziałam, gdzie jest, co się z nim dzieje. W środku nocy słyszę jakiś hałas. Krzyki. Wyjrzałam przez okno. Mąż mnie zobaczył. „Zamknij lufcik i idź spać. Pali się w elektrowni. Wrócę niedługo”.
Samego wybuchu nie widziałam. Tylko płomień. Wszystko się jakby świeciło… Całe niebo… Wysokie płomienie. Kopeć. Straszliwy żar. A męża ciągle nie ma i nie ma. Dym był z sadzą, bo palił się bitum – dach elektrowni był zalany bitumem. Mąż potem wspominał, że chodzili tam jak po smole. Tłumili ogień, a on się rozpełzał. Podnosił. Strącali kopniakami gorący grafit… Pojechali bez brezentowych skafandrów, tak jak stali – w samych koszulach. Nikt ich nie uprzedził, wezwano ich do zwykłego pożaru…
Czwarta… Piąta… Szósta… O szóstej mieliśmy jechać na wieś do jego rodziców. Sadzić kartofle. Z miasta Prypeć do Spieriż ja, gdzie mieszkali teściowie, jest czterdzieści kilometrów. Siew, orka. To były jego ulubione zajęcia. Matka często wspominała, jak nie chcieli z ojcem puścić go do miasta, specjalnie nawet zbudowali nowy dom. Potem poszedł do wojska, służył w Moskwie w wojskach pożarniczych, a kiedy wrócił, to tylko do straży! Nic innego nie uznawał. (Milczenie)
Czasem zdaje mi się, że słyszę jego głos. Prawdziwy… Nawet zdjęcia na mnie tak nie działają jak głos. Ale on mnie nigdy nie wzywa. Nawet we śnie. To ja go przywołuję.
Siódma… O siódmej powiedzieli mi, że mąż jest w szpitalu. Pobiegłam, ale wokół szpitala stał już kordon milicji, nikogo nie przepuszczali. Podjeżdżały tylko karetki pogotowia. Milicjanci wołali: „Nie zbliżać się, karetki przekraczają dopuszczalną normę!” Zbiegły się wszystkie kobiety, których mężowie przebywali tego dnia w elektrowni. Rzuciłam się, chcąc odnaleźć znajomą, która tam w szpitalu była lekarką. Złapałam ją za fartuch, kiedy wychodziła z karetki. „Wpuść mnie!”. „Nie mogę! Niedobrze z nim. Z nimi wszystkimi nie jest dobrze”. Ale ja nadal trzymam ją za fartuch. „Tylko popatrzę”. „Dobrze – mówi – biegniemy. Na kwadrans, najwyżej dwadzieścia minut”. Zobaczyłam go. Był obrzmiały, spuchnięty. Oczu prawie nie było widać… „Trzeba mleka. Dużo mleka! – powiedziała ta lekarka. – Żeby wypili przynajmniej po trzy litry”. „Ale on nie pije mleka”. „To teraz wypije”. Wielu lekarzy i wiele pielęgniarek, a zwłaszcza salowych w tym szpitalu po jakimś czasie zacznie chorować. Poumierają. Ale wtedy tego nikt jeszcze nie mógł wiedzieć.
O dziesiątej rano zmarł operator Szaszenok. Ten umarł pierwszy. Pierwszego dnia. Dowiedzieliśmy się, że pod gruzami został drugi, Walera Chodemczuk. Nie wyciągnęli go stamtąd. Zabetonowali. Nie wiedzieliśmy wtedy, że po nich będą następni.
Pytam: „Wasieńka, co robić?”. „Wyjedź stąd. Wyjedź! Ty masz rodzić”. Bo wtedy byłam w ciąży. Ale jak miałam go zostawić? Prosi: „Wyjeżdżaj! Ratuj dziecko!” „Najpierw muszę przynieść ci mleka, a potem zobaczymy”.
Przybiega moja przyjaciółka Tania Kibienok. Jej mąż leżał na tej samej sali. Z nią jej ojciec, samochodem. Wsiadamy i jedziemy po mleko do najbliższej wsi, jakieś trzy kilometry za miastem. Kupujemy dużo trzylitrowych baniek z mlekiem. Sześć, żeby starczyło dla wszystkich. Ale oni po mleku strasznie wymiotowali. Cały czas tracili przytomność, musiano im robić kroplówki. Lekarze z jakiegoś powodu twierdzili, że to zatrucie gazami, nikt nie mówił o promieniowaniu. A miasto zapełniło się sprzętem wojskowym, pozamykano wszystkie drogi. Wszędzie było wojsko. Przestały jeździć pociągi podmiejskie, dalekobieżne. Ulice myto jakimś białym proszkiem. Denerwowałam się: jak ja jutro dostanę się na wieś, żeby mu kupić mleka prosto od krowy? Nikt nie mówił o promieniowaniu. Tylko wojskowi chodzili w maskach ochronnych… Ludzie wynosili chleb ze sklepów, otwarte torebki z cukierkami. Ciastka leżały na straganach. Zwyczajne życie. Tyle że. Myli ulice tym proszkiem.
Wieczorem nie wpuścili mnie do szpitala… Dookoła – morze ludzi… Stałam na wprost jego okna, a on podszedł i coś do mnie krzyczał. Tak rozpaczliwie! W tłumie ktoś usłyszał: „W nocy zabiorą ich do Moskwy”. Żony zbiły się w jedną grupę. „Puśćcie nas do naszych mężów! Nie macie prawa!” Biłyśmy ich, drapały. Żołnierze (kordon był już podwójny) nas odpychali. Wtedy wyszedł lekarz i potwierdził, że nasi mężowie polecą samolotem do Moskwy, a my musimy przynieść im ubrania – bo te, w których gasili elektrownię, spłonęły. Autobusy już nie kursowały, więc ruszyłyśmy pędem przez miasto. Przybiegłyśmy z torbami, ale samolot już odleciał. Specjalnie nas oszukali… żebyśmy nie krzyczały, nie płakały…
Noc… Po jednej stronie ulicy autobusy, setki autobusów (szykowano już miasto do ewakuacji), a po drugiej – setki wozów strażackich. Posprowadzali je skąd się dało. Cała ulica była w białej pianie… A my po niej chodzimy… Przeklinamy i płaczemy…
W radiu ogłoszono, że miasto może zostać ewakuowane na trzy do pięciu dni, że mamy zabrać ze sobą dresy i ciepłe rzeczy, bo będziemy mieszkać w lesie. W namiotach. Ludzie już się zaczęli cieszyć: „Pojedziemy na wycieczkę! Tam będziemy świętować Pierwszy Maja”. Niezwyczajnie. Szykowali na drogę szaszłyki, kupowali wino. Brali ze sobą gitary, magnetofony.
Ulubione święta, majowe! Płakały tylko te kobiety, których mężowie ucierpieli.
Nie