Osiedle marzeń. Wojciech ChmielarzЧитать онлайн книгу.
wewnątrzpartyjnych zasad etyki, uzasadnione wątpliwości co do uczciwości politycznej, ogólnie rzecz ujmując, złe prowadzenie się. Zresztą – machnął dłonią uzbrojoną w cygaro – sam wiesz najlepiej, co masz na sumieniu.
– Bo to ja jeden?
– Ale na ciebie uwzięły się media.
– Niby same z siebie?
Sendecki miał tyle przyzwoitości, żeby milczeć. Ułożył na stole bile i chwycił za stojący nieopodal kij.
– Słuchaj, Piotr, jest, jak jest – mówił, nacierając końcówkę kija niebieską kredą. – Oglądasz przecież telewizję. Musimy pokazać, jacy jesteśmy pryncypialni. Padło na ciebie.
Nachylił się nad stołem. Przymierzył i jednym mocnym uderzeniem rozbił bile. Dwie z nich wpadły na dołków.
– Czy oni wiedzą, że to działa w dwie strony? – zapytał Celtycki. – Ja też trochę wiem o naszych uczciwych i bezkompromisowych kolegach. Mogę z tym pójść, gdzie trzeba.
Sendecki właśnie szykował się do kolejnego uderzenia.
– Co ci mogę powiedzieć? – odezwał się. – Jak chcesz, to idź.
Stukot i kolejna bila wpadła do łuzy. Sendecki wyprostował się i stęknął.
– Kurde. Fajnie by się grało we dwójkę – stwierdził.
– Pójdę – powtórzył swoją deklarację Celtycki.
– No to przecież mówię: idź. Wiesz, że to właściwie nie moja sprawa. To znaczy będzie trochę huku i zamieszania, ale mnie to na prowincji nie dotyczy. Najwyżej się oburzę i pójdę ze swoim stadkiem do konkurencji, narzekając na zepsutych kolegów z centrali w stolicy.
Na zewnątrz rozległ się grom. Tak głośny i wyraźny, jakby strzelali z armaty.
– Tylko się wcześniej zastanów – mruknął Sendecki – ile możesz na tym biznesie stracić.
Celtycki zmrużył powieki.
– Co ci powiedzieli?
– Nie musieli nic mówić. Wiesz przecież, jak to jest. Zrobisz dym, to będzie dym. Każdego przetrzepią i skończy się rumakowanie. Ale ciebie też to będzie dotyczyć. Może nawet ciebie przede wszystkim.
– A jak nie pójdę?
– Jak mówiłem. Z partii wylecisz, z Sejmem się pożegnasz, ale to tyle na razie. Przecież nikomu nie zależy, żeby w tym głębiej grzebać – mówił beztrosko Sendecki. – A pewnego dnia, prędzej czy później, kurz opadnie. I nadejdzie czas na triumfalne powroty tych, których o wiele oskarżano, a prokuratura niczego nie potwierdziła.
Celtycki do dziś dnia żałował, że posłuchał mławskiego barona. Kurz już dawno opadł, a on dalej tkwił w dupie. Mieszkał w Warszawie, ale nadal znajdował się na peryferiach polityki, był od niej nawet dalej niż ten burak z pola ziemniaków. Musiał narobić dymu, wywołać aferę.
Tylko że wtedy wszystko by stracił.
Otworzył okno, żeby trochę przewietrzyć wnętrze samochodu. Lodowate powietrze uderzyło go prosto w twarz. Przejechał tak kilka kilometrów, aż wreszcie skręcił w polną dróżkę. Wysiadł z auta. Oprócz przejeżdżających z rzadka samochodów wokół nie było nikogo. Wyciągnął torbę z bagażnika, a z niej laptop i młotek. Schował się za wozem, by przypadkiem nikt go nie zauważył. Komputer miał srebrny kolor. Na obudowie były dwie kolorowe nalepki. Jedna z pacyfą, druga z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Chwycił za młotek i uderzył. Obudowa wraz z ekranem pękła na pół. Odwrócił komputer na drugą stronę, gdzie znajdowały się dysk twardy, płyta główna, procesor i pamięć RAM. Zaczął w nią walić. Początkowo spokojnie, metodycznie i planowo, a po chwili coraz mocnej, coraz wścieklej i bez opamiętania. Wyobrażał sobie na obudowie twarz Sendeckiego, a potem Geremka. Pieprzony kozioł, myślał, Żyd jebany, z tą swoją gadką, fajką i etosem. Masakrował go, przetrącając nos, miażdżąc policzki, gruchocząc kości, żeby wreszcie najmocniejszym i ostatecznym ciosem odebrać mu życie.
Celtycki podniósł się z kolan, sapiąc. Odszedł dwa kroki w bok. Przyklęknął. Oddychał głęboko, odpoczywając. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł pot z czoła. Następnie zebrał stertę plastiku i elektroniki, która jeszcze niedawno była laptopem Zuzanny, i wsadził ją na powrót wraz z młotkiem do sportowej torby.
Pół godziny później stanął na moście w Górze Kalwarii. Wyrzucił torbę do Wisły i patrzył, jak tonie w mętnym nurcie. Kiedy zniknęła mu z oczu, wsiadł do samochodu i wrócił do Warszawy.
Spóźnili się na to spotkanie. Taksówka utknęła w warszawskich korkach. Do biura wbiegli zdyszani, tak że Aleks nie miał czasu przejąć się złymi spojrzeniami Skunksa, Miśka i Marka. Najbardziej wściekły był Skunks, który targał najcięższe rzeczy.
– My do pana Zielińskiego – zwrócił się Aleks do recepcjonistki, młodej dziewczyny w luźnej bluzce na ramiączkach, bufiastych spodniach w paski i z wielkimi jak dwa talerze kolczykami.
Dziewczyna, która mogła być tylko trochę starsza od nich, obrzuciła całą grupę znudzonym spojrzeniem i sięgnęła po telefon. Nacisnęła jakiś przycisk.
– Zielu, do ciebie, jakaś czwórka chłopaków.
Poczekała na odpowiedź, a potem odłożyła słuchawkę.
– Dobra. Idźcie prosto korytarzem aż do salki numer dwa. Zielu już tam na was czeka.
– Dzięki – powiedział Aleks i dał znak chłopakom, żeby szli za nim.
Już w korytarzu wyciągnął z kieszeni paczkę chusteczek i podał jedną Skunksowi.
– Po co mi?
– Obetrzyj się, bo leje się z ciebie.
Rzeczywiście, twarz Skunksa była czerwona i cała mokra. Lśniła też niezdrowo, jakby właśnie zanurzył ją w łoju. Ale tego chusteczką już się nie dało naprawić. Skunks tylko pokazał mu środkowy palec i wysforował się do przodu. I to on pierwszy wszedł do salki konferencyjnej. To tyle, jeśli chodzi o pierwsze wrażenie, zdążył jeszcze pomyśleć Aleks.
Adam Zieliński, którego już całkiem nieźle znali z Facebooka, Twittera, LinkedIna, GoldenLine’a oraz dziesiątek start-upowych imprez, był wysokim, szczupłym mężczyzną w trudnym do określenia wieku. Raczej młodszym niż starszym, noszącym okulary w grubej, ciemnej oprawie, ubranym w błękitną marynarkę, koszulę w kratę i wściekle zielone spodnie. Na ich widok odsunął na bok swojego macbooka. Spojrzał wymownie na zegarek i potrząsnął nim, jakby chciał sprawdzić, czy na pewno chodzi.
Aleks wślizgnął się bokiem, żeby stanąć przed Skunksem.
– Przepraszamy bardzo za spóźnienie. Taksówka…
– Taksówka? – zdziwił się Zieliński. – O tej porze? Trzeba było jechać metrem.
Znaczące sapnięcie Skunksa wystarczyło za cały komentarz.
– Tak, rzeczywiście. Nauczka na przyszłość – gorączkowo przytaknął Aleks, równocześnie próbując w myślach się uspokoić. Rozpoczęli od katastrofy, ale to, mówił jego wewnętrzny coach, była dobra wiadomość. To znaczy, że mogło być już tylko lepiej.
– Rozłożę sprzęt – mruknął Skunks i położył torbę z laptopem na stole konferencyjnym. Zieliński zaprotestował.
– Przykro mi, chłopaki, ale nie ma czasu. Grafik jest napięty i już straciliśmy dwadzieścia minut. Powiedzcie mi, z czym