Imię róży. Wydanie poprawione przez autora. Умберто ЭкоЧитать онлайн книгу.
i zauważył, że, po pierwsze, raz jeszcze Berengar spowodował szepty swoich konfratrów; po drugie, Bencjusz robił wrażenie, jakby pragnął pchnąć nas w stronę biblioteki. Zauważyłem, iż pragnie może, byśmy odkryli tam rzeczy, które także on chętnie by poznał, a Wilhelm odparł, że to podobne do prawdy, ale może być i tak, iż pchając nas w stronę biblioteki, chce nas oddalić od innego miejsca. Jakiego? – spytałem. A Wilhelm odparł, że nie wie, albo chodzi o skryptorium, albo o kuchnię, albo o chór, albo o dormitorium, albo o szpital. Zauważyłem, że dzień wcześniej właśnie on, Wilhelm, był pod urokiem biblioteki, a on odparł, że chce być pod urokiem rzeczy, które podobają się jemu, nie zaś tych, które podsuwają mu inni. Że oczywiście będzie się miało bibliotekę na oku i że w tym momencie naszego śledztwa nie byłoby źle w jakiś sposób się do niej dostać. Okoliczności upoważniają go teraz do tego, by był ciekawy do granic uprzejmości i szacunku dla zwyczajów i praw opactwa.
Oddalaliśmy się od krużganków. Słudzy i nowicjusze wychodzili po mszy z kościoła. I kiedy mijaliśmy zachodnią stronę świątyni, dostrzegliśmy Berengara, który opuszczał portal transeptu i szedł przez cmentarz w stronę Gmachu. Wilhelm zawołał za nim, on zaś zatrzymał się, czekając, aż podeszliśmy. Był jeszcze bardziej wzburzony niż przedtem w chórze i Wilhelm najwyraźniej postanowił wykorzystać jego stan ducha, podobnie jak to uczynił w przypadku Bencjusza.
– Zdaje się zatem, że ty ostatni widziałeś Adelmusa żywym – powiedział.
Berengar zachwiał się, jakby miał popaść w omdlenie.
– Ja? – spytał ledwie słyszalnym głosem.
Wilhelm rzucił swoje pytanie jakby od niechcenia, pewnie dlatego, że Bencjusz wyznał, iż widział tych dwóch, jak gawędzili na dziedzińcu po nieszporach. Ale musiał trafić w sedno, a Berengar zapewne myślał o innym i naprawdę ostatnim spotkaniu, ponieważ łamiącym się głosem powiedział:
– Jak możesz tak mówić? Widziałem go przed udaniem się na spoczynek, jak inni!
Wtenczas Wilhelm doszedł do przekonania, że lepiej nie dać mu wytchnienia.
– Nie, widziałeś go jeszcze potem i wiesz więcej, niż chcesz wyjawić. Ale teraz w grę wchodzą dwa trupy i nie możesz dłużej milczeć. Wiesz doskonale, że jest wiele sposobów, by skłonić kogoś do mówienia!
Wilhelm wielekroć mówił mi, że nawet jako inkwizytor zawsze wzdragał się przed stosowaniem mąk, lecz Berengar zrozumiał jego słowa opacznie (albo Wilhelm chciał, by tak je zrozumiał), w każdym razie fortel okazał się skuteczny.
– Tak, tak – powiedział Berengar i zaczął rzewnie płakać. – Widziałem Adelmusa tego wieczoru, ale już martwego!
– Jakże? – zapytał Wilhelm. – U stóp urwiska?
– Nie, nie, widziałem go tutaj, na cmentarzu, kroczył między grobami, mara pośród mar. Natknąłem się nań i od razu pojąłem, że nie mam przed sobą człeka żyjącego, miał oblicze trupa, jego oczy wpatrywały się już w wieczną kaźń. Oczywiście dopiero następnego ranka, kiedy dowiedziałem się o jego śmierci, zrozumiałem, iż spotkałem widmo, ale już w owym momencie wiedziałem, że mam wizję i że stoi przede mną dusza potępiona, lemur… O Panie, jakimż grobowym głosem do mnie zagadnął!
– I cóż rzekł?
– „Jestem potępiony! – tak się ozwał. – Oto masz przed sobą człeka, co z piekła przybywa i do piekła musi wrócić”. Tak rzekł. A ja krzyknąłem: „Adelmusie, zaprawdę przybywasz z piekła?!” I zadrżałem, albowiem dopiero co wyszedłem z nabożeństwa komplety, gdzie czytano straszliwe stronice o gniewie Pana. A on odrzekł: „Kaźń piekielna przewyższa nieskończenie wszystko, co język może wysłowić. Widzisz – rzekł – tę kapicę sofizmatów, w którą odziewałem się do dnia dzisiejszego? Ciąży mi brzemieniem, jakbym dźwigał na ramionach największą wieżę Paryża albo góry świata i nigdy już nie miał zbyć się tego ciężaru. I tę mękę wyznaczyła mi Boża sprawiedliwość za moją czczą chwałę, za to, że ciało swe miałem za miejsce rozkoszy i że mniemałem, iż więcej wiem od innych, i że znajdowałem upodobanie w rzeczach potwornych, które pieściłem miłośnie w wyobraźni, aż wytworzyły rzeczy jeszcze potworniejsze w duszy mej i teraz będę musiał żyć z tym przez wieczność. Czy widzisz? Podszycie tej kapicy całe jakby z żaru i palącego ognia, a jest to ogień spalający ciało, i ta męka zadana mi została za haniebny grzech mojego ciała, które zbrukałem, i teraz nie mam wytchnienia, ogień ogarnia mnie i gorzeję! Podaj dłoń, mój piękny bakałarzu – rzekł mi jeszcze – aby nasze spotkanie było ci użytecznym pouczeniem, które daję ci w zamian za liczne pouczenia, jakie dałeś mi ty. Podaj dłoń, piękny bakałarzu!” I pokiwał palcem swojej gorzejącej dłoni, i spadła mi na dłoń kropelka jego potu, i zdało się, że przepali rękę, i przez wiele dni nosiłem na niej znak, ale kryłem go przed wszystkimi. Potem zniknął między grobami i następnego ranka dowiedziałem się, że to ciało, które tak mnie przeraziło, leży już martwe u stóp skały.
Berengar dyszał i płakał. Wilhelm spytał go:
– A dlaczegóż to nazywał cię swoim pięknym bakałarzem? Byliście w tym samym wieku. Może czegoś go nauczyłeś?
Berengar zakrył głowę, naciągając kaptur na twarz, i padł na kolana, podejmując Wilhelma za nogi.
– Nie wiem, nie wiem, czemu tak mnie nazwał, ja niczego go nie nauczyłem! – I wybuchnął łkaniem. – Boję się, ojcze, chcę wyspowiadać się przed tobą, miłosierdzia, diabeł pożera mi trzewia!
Wilhelm odepchnął go i podał mu dłoń, żeby go podnieść.
– Nie, Berengarze – powiedział. – Nie proś, bym cię wyspowiadał. Nie zamykaj moich ust, otwierając swoje. To, co chcę o tobie wiedzieć, powiesz mi w inny sposób. A jeśli nie powiesz, sam to zmiarkuję. Proś mnie o zmiłowanie, jeśli chcesz, nie proś jednak o milczenie. Zbyt wielu milczy w tym opactwie. Powiedz mi raczej, jakeś mógł widzieć jego bladą twarz, skoro była głęboka noc, jak mógł sparzyć ci dłoń, skoro noc była deszczowa, gradowa i śnieżna, i co robiłeś na cmentarzu? Nuże – i potrząsnął nim brutalnie za ramiona – to przynajmniej powiedz!
Berengar drżał na całym ciele.
– Nie wiem, co robiłem na cmentarzu, nie pamiętam. Nie wiem, czemu widziałem jego twarz, może miałem ze sobą światło, nie… to on miał światło, trzymał w ręku kaganek, może widziałem jego twarz w świetle płomyka…
– Jakże mógł mieć światło, skoro padał deszcz ze śniegiem?
– Było to po komplecie, tuż po komplecie, śnieg jeszcze nie padał, zaczął padać później… Pamiętam, że pierwszy raz zawiało, kiedy uciekałem do dormitorium, w kierunku przeciwnym niż zjawa… A zresztą nie wiem już nic, proszę, nie pytaj więcej, skoro nie chcesz wysłuchać mojej spowiedzi.
– No dobrze – powiedział Wilhelm. – Teraz idź, idź do chóru, idź porozmawiać z Panem, jeśli nie chcesz rozmawiać z ludźmi, albo znajdź sobie mnicha, który zechce wysłuchać twojej spowiedzi, gdyż jeśli nie wyspowiadasz przedtem swoich grzechów, zbliżysz się w świętokradczy sposób do sakramentów. Idź. Jeszcze się spotkamy.
Berengar zniknął biegiem. A Wilhelm zatarł dłonie, jak czynił to przy mnie w wielu innych okolicznościach, kiedy był z czegoś rad.
– Dobrze – rzekł. – Wiele spraw zyskuje jasność.
– Jasność, mistrzu? – zapytałem. – Teraz, kiedy pojawiło się na dodatek widmo Adelmusa?
– Mój drogi Adso – rzekł Wilhelm – to widmo, jak się zdaje, nie