Dziecko ognia. S.K. TremayneЧитать онлайн книгу.
wspominają o nich anglosaskiedokumenty. To znaczy, że te jarzębiny są tam co najmniej od tysiąca lat.W dolinie Carnhallow.
– Wciąż nie rozumiem.
– Wiesz, co znaczy moje nazwisko? Co po kornwalijsku oznacza „Kerthen”?
Pokręciłam głową, próbując nie pozwolić, by rozkojarzył mnie jegouśmiech, szampan, zdjęcia chłopca, dom, sama myśl o tym wszystkim.
– Może się zdziwisz, David, ale nie miałam w szkole kornwalijskiego.
Zaśmiał się cicho.
– „Kerthen” to właśnie jarzębina. A to znaczy, że Kerthenowie mieszkająw Carnhallow od tysiąca lat. Wśród jarzębin, od których wywodzi sięnasze nazwisko. Napijemy się jeszcze szampana?
Pochylił się, by nam nalać, i wtedy po raz pierwszy pocałował mnieprosto w usta. Dziesięć minut później siedzieliśmy w taksówce. Takie tobyło proste.
Wspomnienia odpływają. Powracam do teraźniejszości, a David właśniekończy rozmowę i marszczy brwi.
– Cóż, przykro mi, ale naprawdę muszę jechać. Nie mogę się spóźnić nalot o pierwszej. Zaczynają panikować.
– Miło być niezastąpionym.
– Nie wydaje mi się, żeby radcy prawni byli niezastąpieni. Co innegoaltowioliści… – Uśmiecha się. – No ale radcy prawni absurdalnie dużozarabiają. No to co zamierzasz dzisiaj robić?
– Chyba dalej zwiedzać. Zanim cokolwiek tknę, chcę wiedzieć, z czym mamdo czynienia. Nie wiem nawet, ile tu jest sypialni.
– Osiemnaście – odpowiada. A potem marszczy brwi i dodaje: – Chyba.
– David! Sam siebie posłuchaj! Eh! Jak możesz nie wiedzieć, ile maszsypialni?
– W swoim czasie wszystkie wypróbujemy. Obiecuję ci. – Podciąga mankieti zerka na srebrny zegarek. – Jeśli chcesz się do tego wziąć napoważnie, książki Niny są w Żółtym Salonie. Te, których używała do pracrestauratorskich.
Na dźwięk jej imienia robi mi się trochę przykro, ale udaje mi się toukryć.
Nina Kerthen, z domu Valéry. Pierwsza żona Davida. Niewiele o niej wiem: widziałam kilka zdjęć, wiem, że była piękna. Młoda, wytworna paryżanka.Blondynka. Wiem, że zginęła w wypadku w kopalni Morvellan półtora rokutemu. Wiem, że jej mąż, a zwłaszcza jej synek – mój ośmioletni pasierbJamie – wciąż jeszcze muszą ją opłakiwać, nawet jeśli próbują tego nieokazywać.
I bardzo jasno zdaję sobie sprawę, że jednym z moich zadań tu w Carnhallow jest ratować sytuację: być najlepszą na świecie przybranąmatką dla tego smutnego, uroczego chłopca.
– Zajrzę do nich… – odpowiadam pogodnie. – Do tych książek. Może przyjdąmi do głowy jakieś pomysły. Jedź już, żebyś się nie spóźnił na samolot.
Odwraca się, by mnie pocałować na pożegnanie. Odsuwam się.
– Nie, jedź już! Jeśli jeszcze raz mnie pocałujesz, skończymy w czternastej sypialni i zrobi się szósta wieczorem.
Nie kłamię. David śmieje się – mrocznie, zmysłowo.
– Odezwę się do ciebie dziś wieczorem na Skypie. Widzimy się w piątek.
Po tych słowach wychodzi. Słyszę kolejne drzwi zatrzaskujące się w długich korytarzach, a potem pomruk jego mercedesa. Nastaje cisza: taszczególna letnia cisza w Carnhallow, i tylko ten odległy szept morza w tle.
Sięgam po komórkę i otwieram notatnik.
Kontynuowanie prac restauratorskich Niny w tym ogromnym domu nie będziełatwe. Pomoże mi w tym mój talent artystyczny: mam dyplom GoldsmithsCollege z fotografii. Dyplom, który okazał się kompletnie bezużyteczny,ponieważ skończyłam studia właściwie tego samego popołudnia, kiedyfotografia przestała być intratnym zajęciem, więc, koniec końców,musiałam uczyć fotografii dzieciaki, które same fotografami nigdy niezostaną.
Przypuszczam, że to był kolejny powód, dla którego z chęciązrezygnowałam z londyńskiego życia. Zaczął do mnie docierać cały tenbezsens. Nie robiłam już nawet zdjęć. Jeździłam tylko w deszczuautobusami, by dotrzeć do ciasnego mieszkanka w Shoreditch, któredzieliłam ze współlokatorami. I na które właściwie nie było mnie stać.
Ale teraz, gdy tak naprawdę nie mam pracy, mogę – jak na ironię —znaleźć zastosowanie dla moich plastycznych uzdolnień. Jakie by niebyły.
Uzbrojona w komórkę, zaczynam swoją wędrówkę: próbuję stworzyć w głowiemapę Carnhallow. Jestem tu od tygodnia, ale większość tego czasuspędziliśmy w łóżku, w kuchni albo na plażach, ciesząc się przepięknąletnią pogodą. Znaczna część moich rzeczy z Londynu wciąż jest w kartonach. Nie rozpakowałam nawet walizki po naszym powrocie z miesiącamiodowego: z naszej cudownie hedonistycznej i niesamowicie drogiejwycieczki do Wenecji, gdzie David postawił mi swoje ulubione martini w Harry’s Bar przy placu Świętego Marka. Dżin w kieliszku do wódki, niemalzmrożony na lód i „lekko zatruty wermutem”, jak ujął to David. Uwielbiamto, jak wyraża niektóre rzeczy.
Ale to już przeszłość, a to tutaj jest moją przyszłością. Carnhallow.
Kieruję się na południe, jak badacz Antarktydy, i ruszam przez NowąSalę, przyglądając się meblom i wystrojowi. Robię przy tym notatki.Tutaj ściany pokryte są dekoracyjnymi drewnianymi panelami; zdobią jegrawiury przedstawiające liczne kopalnie cyny i miedzi w Kornwalii,które kiedyś należały do Kerthenów: sztolnie i tunele Botallack i Morvellan, szyby w Wheal Chance i Wheal Rose. W innych miejscach wisząstare fotografie kopalń z okresu ich rozkwitu: pełne nostalgii zdjęciazastygłej w bezruchu pracy, zapomniana branża, mężczyźni w kamizelkachpopychający taczki, dymiące kominy nad morzem.
Nowa Sala kończy się wielkimi dwuskrzydłowymi drzwiami. Wiem, coznajduje się za nimi: Żółty Salon. Otwieram drzwi i rozglądam się z pewnym poczuciem bezradnej tęsknoty. Bo ten pokój – już odrestaurowany,z witrażami wychodzącymi na rozmarzoną, pełną kwiatów zieleń trawnikówna południe od rezydencji – jest chyba najpiękniejszy ze wszystkich i może właśnie dlatego najbardziej mnie przytłacza.
Muszę sprawić, by reszta Carnhallow stała się równie imponująca. Co niebędzie proste – Nina miała doskonały gust. Lecz piękno Żółtego Salonuukazuje potencjał Carnhallow. Jeśli uda mi się dorównać temu, coosiągnęła tutaj Nina, Carnhallow stanie się wprost olśniewające. I moje.
Ta myśl przyprawia mnie o zawrót głowy. I czyni mnie szczęśliwą.
W telefonie mam trochę notatek o Żółtym Salonie. Niewielki jednak z nichpożytek – uświadamiają mi tylko moją ignorancję. Zanotowałam: „niebieskaświnka na stole”, „osiemnastowieczne urny?” i „mameluckie noże”. Pozatym „talia kart należąca do ojca Davida”, „grali w wieloosobowegotryktraka” i „szylkretowa inkrustacja oprawiona mosiądzem”.
Co mam z tym wszystkim począć? Od czego zacząć? Przejrzałam jużpobieżnie książki Niny: pełno w nich mądrych, ale niezrozumiałych porado georgiańskich meblach i wiktoriańskich srebrach, mnóstwo słów, któreoczarowują i mącą w głowie – węgły ze złocistego wapienia z Ham Hill,tkane wzorzyste tapety, piękne stare patery.
Wszystko to brzmi tak egzotycznie, niejasno i niesamowicie luksusowo.Wychowałam się w małym, ciasnym mieszkaniu komunalnym. Najdroższąrzeczą, jaką posiadaliśmy, był ogromny telewizor, pewnie kradziony.Teraz będę wydawać tysiące na „srebrne miseczki do obmywania palców z epoki Stuartów” i „napełniać je wodą różaną”. Najwyraźniej.
Moje marzenia – pełne zachwytu, ale też i niepokoju – prowadzą mnie donarożnika salonu i małego stolika z wypolerowanego drewna.