Zamęt. Vincent V. SeverskiЧитать онлайн книгу.
na głowę, a potem uderzył go kulą w brzuch. Właśnie zabarykadował się w pokoju i wzywa przez okno żandarmerię wojskową. Przyjedzie pan?
– Teraz nie mogę… – odparł Dima. – Dopiero po południu może… Sami nie dacie sobie rady? Przecież to stary człowiek na wózku.
– No… dyrektor nie chce problemów, ale i tak jest już wściekły i chętnie by się pozbył pana Józefa, ale proszę mu nie mówić, że o tym wspomniałam.
– Niech pani zadzwoni około pierwszej. Jeżeli nic się nie zmieni, to przyjadę.
– Dziękuję – usłyszał i pielęgniarka się rozłączyła.
Dima stracił resztkę dobrego humoru, który od wczoraj i tak już mu nie dopisywał. A tu pojawiła się kolejna sprawa, która absorbowała jego uwagę. I to akurat tego szczególnego dnia! Przecież o osiemnastej miał samolot do Aten. Zawrzało w nim jak w kotle.
Do spotkania na Kabatach zostały mu niecałe dwie godziny.
Włożył zieloną wiatrówkę typu lotniczego zapinaną na metalowy suwak, niebieską bejsbolówkę z napisem HARVARD i ciemne okulary. Leżały zawsze tam, gdzie zostawiał kluczyk do swojego starego volkswagena polo, którego używał w mieście. Był już w drzwiach, gotów je za sobą zatrzasnąć, kiedy z ręką na klamce spojrzał na zegarek i po chwili wahania sięgnął po kluczyk. Postanowił, że zrobi jednak trasę sprawdzeniową samochodem, a po drodze wpadnie do Zagórza uspokoić Józefa.
W tym samym czasie, kiedy Dima wsiadał do samochodu, Monika była już w swojej galerii na Powiślu. Ubrana w poprzecierane dżinsy, zapinany bordowy sweter, który kupiła kiedyś w Oslo, czarne trampki i ramoneskę, wyglądała, jakby brakowało jej tylko kasku motocyklowego i choppera zaparkowanego przed wejściem.
Ściągnęła Kasię do galerii wcześniej, bo musiała przekazać jej instrukcję postępowania na czas swojej nieobecności. Instrukcja była prosta i prawie zawsze taka sama. Kasia znała ją na pamięć, bo Monika często wyjeżdżała, ale posłusznie kiwała głową, kiedy przeglądały punkt po punkcie.
Nie pytała, dokąd Monika jedzie ani po co. Kiedyś zapytała i spojrzenie, które jej odpowiedziało, było wystarczająco czytelne, by już więcej tego nie robić.
Dopiero na koniec Monika oznajmiła, że wraca za tydzień, i zapytała Kasię, czy ma jakieś pytania, wątpliwości lub czegoś nie rozumie. I kiedy Kasia pokręciła głową, Monika objęła ją, pocałowała w policzek i posłała jej służbowy uśmiech.
Zawsze przed robotą była trochę opryskliwa, chwilami nawet niegrzeczna, bo denerwowała ją proza życia, która – jak uważała – złośliwie nie pozwala jej się skoncentrować na tym, co jest akurat najważniejsze. Ale tym razem konieczność uregulowania spraw galerii, czegoś tak banalnie śmiesznego, próżnego, naiwnego w obliczu potrzeby ratowania kolegi z rąk talibów, denerwowała ją jak jeszcze nigdy dotąd. I Kasia to zauważyła.
Właśnie dlatego lubiła Monikę, bo widziała w niej prawdziwą ekscentryczną artystkę, a nie kukłę z papier mâché, jak jej nadęci goście przychodzący na tanie wino i wygłaszający frazesy o sztuce.
Monika wsiadła do swojego golfa, włożyła kluczyk do stacyjki, odliczyła do trzech i przekręciła, wstrzymując oddech. Silnik zachrobotał, ale nie zaskoczył.
Do trzech razy sztuka – pomyślała z nadzieją, bo za trzecim razem zawsze zapalał.
Przekręciła kluczyk mocno, jakby chciała zadać mu ból. Silnik krótko zarzęził i zdechł.
Kiedy nie zapalił drugi raz, poczuła lekkie spięcie żołądka i pomyślała, że miała półtorej godziny do spotkania na Kabatach i planowała sprawdzić się w trasie samochodowej po mieście, a teraz będzie musiała zmienić plany.
– Fuck! – Kilka razy uderzyła pięścią w kierownicę. Poranna sesja jogi, która miała ją ustawić na cały dzień, zdała się psu na budę. – Spalę cię! Oddam na złom… Żebyś tak zardzewiał, ty niemiecki trupie! Aaa…! – wydała z siebie przeciągły okrzyk.
Kilkakrotnie zaczerpnęła głęboko powietrza.
W oknie galerii zobaczyła Kasię, która uśmiechała się, najwyraźniej rozbawiona jej zmaganiami ze starym golfem i pantomimą wściekłości. Więc też się do niej uśmiechnęła.
Pomyślała o Robercie. Dopiero teraz sobie uzmysłowiła, że przyzwoitość nakazuje, aby i jemu coś powiedzieć. Chociaż wstrząsało nią na samą myśl o rozmowie, która z pewnością zamieni się w erupcję troskliwych pytań. Była pewna, że tego nie zniesie. Mimo to wyjęła komórkę i przez chwilę ważyła ją w dłoni, bo nie była pewna, czy chce z nim zerwać już, czy powinna jeszcze zaczekać. W końcu był przystojny, miły i czasami przydatny. I nagle dotarło do niej, że skoro Robert tak bardzo chce mieć z nią dziecko, to powinien się też zająć jej samochodem i odprowadzić go do warsztatu.
Spojrzała na telefon. Była dziesiąta trzydzieści i dopiero teraz przypomniała sobie, że od dziesiątej Robert miał wokandę w sądzie, więc jest szansa, że nie będzie mógł odebrać telefonu. Najbardziej lubiła rozmawiać z Robertem za pośrednictwem automatycznej sekretarki.
– Kochany Robercie – zaczęła tak miło, jak potrafiła, gdy tylko usłyszała sygnał. – Muszę pilnie jechać do Brukseli. Moja przyjaciółka Halinka… nie znasz jej… ma poważne kłopoty osobiste i liczy, że jej pomogę. Zapomniałam ci o tym wczoraj powiedzieć, bo byłam taka rozkojarzona… wiesz… Wrócę za kilka dni. Z telefonem może być różnie, więc się nie denerwuj, jakbym czasami nie odbierała. Aha… zaprowadź mój samochód do warsztatu, bo już zupełnie zdechł. Stoi przed galerią, a dowód i kluczyki są u Kasi. I nie zapomnij, żeby zrobili w końcu ten dach. Całuję… Pa!
Oddała Kasi kluczyki i dowód. Uprzedziła ją, że Robert wpadnie po samochód, ponownie się pożegnała i ruszyła w kierunku stacji metra Centrum Nauki Kopernik.
Roman nocował w lokalu przy alei Wyzwolenia 13. Nie pierwszy zresztą raz. Miał tam schowane swoje rzeczy osobiste, bieliznę, ręczniki i kosmetyki, ale kapcie zawsze przynosił ze sobą.
Mieszkał w służbowej kawalerce na Grójeckiej, a po Warszawie poruszał się komunikacją miejską albo pieszo. Prawie nigdy nie brał taksówki i zawsze odmawiał, kiedy ktoś proponował mu podwiezienie. Nie miał nawet prawa jazdy.
O dziesiątej rano podszedł do okna i wyjrzał na podwórko przejściowe, gdzie poprzedniego dnia zostawił obserwację. Był to dość duży nieregularny plac, zadrzewiony i zapchany samochodami, zamknięty od południa niskim budynkiem kina Luna. Zwykle panował tam spory ruch, ale o dziesiątej było już spokojnie. Do podwórka przylegało siedem klatek schodowych. Tylko jedna miała dwa wejścia, oba wykorzystywane przez Sekcję.
Otworzył okno. Po chwili jego telefon wydał z siebie podwójny dzwonek i zamilkł. Roman nawet nie musiał sprawdzać, kto dzwoni. Wiedział już, że Witek i Ela są na swoich miejscach i może ruszać.
Włożył przyciasny zielony płaszcz i szary kapelusz trilby.
Kupił go trzydzieści pięć lat temu u Cieszkowskiego w pawilonach na Marszałkowskiej. Bardzo o niego dbał, choć z początku wcale nie był nim zachwycony. Uważał, że komuś tak niskiemu jak on kapelusz tylko przydaje groteskowości, ale Hania miała inne zdanie i upierała się, że jest najprzystojniejszym mężczyzną na świecie.
Rok później Hania zginęła pod kołami ciężarówki, a kapelusz został. Stał się czymś w rodzaju ogniwa łączącego duszę i ciało Romana, który nie mógł już bez niego żyć. Czasami martwił się nawet, co się stanie z tym kapeluszem, kiedy on umrze.
Wyszedł