Proxima. Stephen BaxterЧитать онлайн книгу.
jeszcze dziewczyna, blada i jasnowłosa, o bardzo kruchej sylwetce. Wyjątkowo śliczna. Trzymała w ramionach dziecko zawinięte w kocyk. W miarę jak je kołysała, płacz z wolna ustawał. Dostrzegła spojrzenie Yuriego. Obrócił głowę w drugą stronę, aż świat ponownie zawirował przed jego oczami. W Edenie wyrobił w sobie nawyk unikania kontaktu wzrokowego, nienaruszania małych stref prywatności innych osób.
– W porządku – powiedziała z miękkim akcentem, być może wschodnioeuropejskim.
Ponownie na nią spojrzał.
– Nie chciałem się gapić. – Jego głos brzmiał chropawo.
– Mały Cole płakał, to musiało wszystkim przeszkadzać. – Uśmiechnęła się. – Przepraszam, jeśli cię obudził.
Zmieszał się, lecz zaraz zrozumiał, że żartowała. Próbował się uśmiechnąć, ale nie miał pojęcia, jaki grymas pojawia się na jego zdrętwiałej twarzy.
– Nazywam się Anna Vigil.
– Ja Yuri.
– Yuri Eden. Słyszałam, co mówi lekarka. – Mały Cole wiercił się i cicho gruchał. – Nic mu nie dolega, to ja muszę tu leżeć. Dopadło mnie przeziębienie, a jestem jeszcze słaba. Karmię dziecko. Oczywiście, w ogóle nas tu nie powinno być. Byłam w zaawansowanej ciąży, kiedy przeprowadzili łapankę. Zrobił się zamęt. Nie ma tu innych dzieci oprócz Cole’a.
– Cole, co? Ładne imię.
Przez chwilę ważyła jego słowa, jakby jego odpowiedź była nieco dziwaczna.
– Dałam mu imię po Dexterze Cole’u, oczywiście. Pierwszym facecie, który poleciał na Proximę.
Oczywiście… Po kim? I gdzie ten ktoś poleciał? Yuri wycofał się z tej zagadkowej pogawędki, żeby pobyć sam na sam ze swoimi myślami.
– Hej, stary.
Obrócił głowę w prawo.
Na łóżku po tej stronie leżał około trzydziestoletni mężczyzna o azjatyckiej urodzie. Głowę miał obwiązaną bandażami, a lewy policzek siny i napuchnięty tak, że ledwo był w stanie otworzyć oko. Mimo to się uśmiechał.
– W porządku? – zapytał.
Yuri sztywno wzruszył ramionami.
– Słuchaj no. Gliny dają ci tylko towar na sen. I nie oszczędzają na nim. Sam dostałem ze dwie dawki, kiedy próbowałem kulturalnie wyjaśnić, że jako obcokrajowiec powinienem być wyłączony z łapanki na „Ad Astrę”. Trzeba czasu, żeby wytrząsnąć to z siebie. Nie przejmuj się, mgła opadnie. – Akcent wskazywał na Amerykanina, chyba z Zachodniego Wybrzeża, lecz słuch Yuriego miał w tym względzie sto lat opóźnienia.
– Dzięki – odparł Yuri. – Jednak coś mi się wydaje, że nie dlatego tu jesteś. Że cię nie uśpili.
– Ty chyba jesteś lekarzem. Nie, tym razem wsadził mnie tu Byczek. Choć poprzednim razem było to dwóch strażników pokoju. Tak usilnie mnie przekonywali, że złamali mi żebro.
– Byczek?
– Gustave Klein, tak się nazywa. Domyślam się, że go nie znasz. Uważa się za króla modułu. Nie wchodź mu w drogę. A więc Yuri Eden, co? Nie spotkałem cię nigdy na Marsie. Nazywam się Liu Tao. – Przeliterował nazwisko.
– Amerykanin?
– Ja? Nie. Ale nauczyłem się angielskiego w szkole dla ekspatriantów z USNA w Nowym Pekinie. Dlatego mam trochę staroświecki akcent, każdy to od razu zauważa. Jestem Chińczykiem. I tak się składa, że oficerem w ludowej flocie kosmicznej. Yuri Eden? Tak się naprawdę nazywasz? Mieszkałeś w Edenie, co?
– No.
– I jak wrażenia?
Yuri próbował opisać to miejsce, choć brakowało mu w rozmowie wspólnych punktów odniesienia. Eden był największą placówką ONZ-etu na Marsie i jedną z najstarszych. Mieszkało się tam w cylindrycznych budynkach przypominających półokrągłe baraki z blachy falistej, pozostałościach po pierwszych statkach, które tam wylądowały, przewróconych na bok, przysypanych piachem i zaadaptowanych na schronienie dla ludzi. Były również kopuły z prefabrykatów i nieliczne domy z bloków czerwonego marsjańskiego piaskowca. Yuri czuł się tam trochę jak w więzieniu albo obozie pracy. A wszystko to było jak pryszcz, maleńki przyczółek. Chodziły słuchy, że tego typu kolonie to pigmeje w porównaniu z gigantycznymi metropoliami, które Chińczycy budowali na innych obszarach planety, takimi jak ich stolica Obelisk w Terra Cimmeria.
Liu Tao słuchał tego z kamienną twarzą.
– No więc jak tu trafiłeś? – zapytał go w końcu Yuri.
– Pech i tyle. Pilotowałem wahadłowiec z Czerwonej Dwójki, to jedna z naszych stacji orbitalnych. Lecieliśmy do składów zaopatrzeniowych i fabryk w Czworoboku Faetona, kiedy przydarzyła nam się awaria pomocniczej jednostki zasilającej. Musieliśmy się katapultować na znacznej wysokości, ja i mój kumpel, a na Marsie to nie przelewki. On wylądował bezpiecznie, tak przypuszczam, bo nikt mi tego nigdy nie powiedział. Natomiast w moim przypadku pękła pokrywa osłony termicznej. Mam szczęście, że żyję. Ale spadłem niedaleko Edenu i pierwsi dopadli mnie twoi strażnicy pokoju… Zatrzymali mnie za pogwałcenie najróżniejszych traktatów. Ciągnęli mnie po przesłuchaniach. – Zawiesił głos dla podkreślenia wagi tego, co mówi. – Chcieli, żebym zdradził sekrety Trójkąta. Słyszałeś o nim? To nowa sieć połączeń handlowych, którą rozwijamy między Ziemią, Marsem i planetoidami. Ale ja tylko siedzę za sterami marsjańskiego wahadłowca, nic więcej. Przysięgam ci na jaja Mao, że nie szpiegujemy was, chłopaki, w Edenie. – Parsknął śmiechem. – Trzymali mnie tam i trzymali, aż zacząłem się bać, że nigdy mnie nie wypuszczą. No wiesz, mogli powiedzieć moim zwierzchnikom, że znaleźli moje ciało czy coś w tym stylu. W końcu co mieli ze mną zrobić? Zabić mnie? W sumie nic dziwnego, że włączyli mnie do naboru i zamknęli w tym module. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Ale tutaj wszyscy jesteśmy więźniami…
– Nikt tu nie jest więziony – odezwała się doktor Poinar, nadchodząc żwawym krokiem z tacką kolorowych pigułek. – Gwarantuje to kontrakt, więc chyba nie ma o czym dyskutować, prawda? A teraz połknij je, Yuri, potrzebujesz snu.
Trochę skołowany i zmęczony jak dziecko Anny, ale też szczęśliwy z tego prostego powodu, że wrócił do domu – nawet jeśli utknął w jakimś „module” – Yuri posłusznie przyjął tabletkę i zapadł w twardy sen bez snów.
Rozdział 2
PO CAŁYM DNIU OSTROŻNEGO WYGINANIA SIĘ, rozciągania, spacerowania i samodzielnego korzystania z toalety Yuri dowiedział się od doktor Poinar, że jego czas dobiegł końca.
– Musisz zwolnić łóżko. Przykro mi, kolego. Przydzielimy ci pryczę. Wszystkie twoje osobiste rzeczy…
Wzruszył ramionami.
– A teraz jesteś spóźniony na zajęcia.
– Jakie zajęcia?
– Zapoznawcze – wtrącił Liu Tao. – Astronauta będzie nam pokazywał jakieś fajne obrazki. – Roześmiał się i zaraz skrzywił, gdy za szeroko otworzył swoje posiniaczone usta.
– Jesteście w tej samej grupie, Liu. Może wskażesz drogę swojemu nowemu przyjacielowi, co? – Rzuciła im na łóżka stosy podstawowej odzieży w jaskrawopomarańczowym kolorze i odeszła.
Yuriemu wydawało się, że to na sali szpitalnej panuje tłok i hałas. Gdy jednak, idąc za Liu, wyszedł na zewnątrz i ogarnął spojrzeniem całą przestrzeń jakby ogromnej metalowej