Niemiecki bękart (wyd. 3). Camilla LackbergЧитать онлайн книгу.
z Ernstem drgnęli, słysząc przenikliwy dzwonek telefonu.
– Bertil Mellberg, słucham. – W pierwszej chwili nie zrozumiał głośnego histerycznego trajkotania. – Mów wolniej. Coś ty powiedział?
Słuchał w skupieniu i aż uniósł brwi, gdy do niego dotarło, o co chodzi.
– Zwłoki, mówisz? Gdzie?
Wyprostował się na krześle. Kundel nazwany Ernstem również usiadł i zastrzygł uszami. Mellberg zapisał ad-res w notesie i zakończył rozmowę poleceniem: – Proszę się stamtąd nie ruszać. – Zerwał się z krzesła, a Ernst ruszył za nim jak cień.
– Zostań – powiedział Mellberg władczym tonem i ze zdziwieniem stwierdził, że pies stanął w miejscu, jakby czekał na dalsze rozkazy. – Na miejsce. – Wskazał mu kosz, który Annika postawiła w rogu gabinetu. Ernst niechętnie posłuchał. Powlókł się na legowisko, położył łeb na łapach i obrażony spojrzał na swego tymczasowego pana. Bertil Mellberg był nadzwyczaj zadowolony, że wreszcie ktoś go słucha. Poczuł się tak umocniony w roli władcy, że wybiegł na korytarz, oznajmiając wszem wobec: – Dostaliśmy zgłoszenie o znalezieniu zwłok.
Z trzech pokoi wysunęły się trzy głowy: ruda, należąca do Martina Molina, siwa Gösty Flygarego i czarna Pauli Morales.
– Zwłoki? – odezwał się Martin i jako pierwszy wyszedł na korytarz.
Od strony recepcji nadeszła Annika.
– Dzwonił przed chwilą chłopak, nastolatek. Dla zabawy włamali się do jakiejś willi, gdzieś między Fjällbacką i Hamburgsund. W środku znaleźli trupa.
– Właściciela willi? – spytał Gösta.
Mellberg wzruszył ramionami.
– Nie wiem nic więcej. Kazałem chłopakom zostać na miejscu, zaraz tam jedziemy. Martin, ty z Paulą jednym samochodem, ja z Göstą drugim.
– Może zadzwonić po Patrika… – ostrożnie powiedział Gösta.
– Kto to jest Patrik? – spytała Paula, patrząc to na Göstę, to na Mellberga.
– Patrik Hedström – odezwał się Martin. – Pracuje u nas, ale od dziś jest na urlopie ojcowskim.
– Do cholery, do czego nam Hedström? – prychnął z oburzeniem Mellberg. – Przecież ja tu jestem. – Nadął się i pognał do garażu.
– Hura! – mruknął Martin, gdy Mellberg już nie mógł go usłyszeć. Paula pytająco uniosła brew. – Nie przejmuj się – zaczął się tłumaczyć Martin. I dodał: – Z czasem zrozumiesz.
Paula była wyraźnie zdezorientowana, ale postanowiła nie drążyć. Niedługo na pewno się zorientuje, jak się sprawy mają w nowym miejscu pracy.
Erika westchnęła. W domu zrobiło się cicho. Aż za bardzo. Przez ostatni rok przyzwyczaiła się nasłuchiwać najmniejszego mruknięcia, nie mówiąc o płaczu. Teraz było cicho jak na pustkowiu. Kursor mrugał do niej z pierwszego wiersza dokumentu Worda. Od pół godziny nie napisała ani jednej litery. W głowie miała całkowitą pustkę. Przejrzała notatki i artykuły, które skopiowała latem. Po wielu listach z prośbą o spotkanie w końcu udało jej się umówić z główną postacią dramatu, morderczynią, ale spotkanie miało nastąpić dopiero za trzy tygodnie. Na razie to, co zgromadziła, musi wystarczyć, posłużyć za punkt wyjścia. Problem polegał na tym, że nie mogła ruszyć z tego punktu, nie przychodziło jej do głowy ani jedno słowo. Ogarnęły ją wątpliwości, jak każdego autora. Że już nie potrafi znaleźć odpowiednich słów i ułożyć z nich zdania, że wyczerpała swoją pulę i już nie ma w głowie materiału na żadną książkę. Tłumaczyła sobie, że tak samo jest na początku pracy nad każdą nową książką, ale logika nie miała tu nic do rzeczy. Za każdym razem przeżywała tę samą udrękę. Przypominało to poród. Ale dziś wyjątkowo jej nie szło. Z roztargnieniem włożyła do ust irysa, na pocieszenie. Zerknęła na niebieskie zeszyty leżące przy komputerze. Pochyłe pismo matki jakby domagało się jej uwagi. Była rozdarta między pytaniem, czy wolno jej poznać zapiski matki, a ciekawością, co w nich jest. Z wahaniem sięgnęła po pierwszy zeszyt i przez chwilę trzymała go w ręce. Cienki, taki jak te, w których pisali w podstawówce. Przesunęła palcami po okładce. Podpisano go atramentem, ale z biegiem lat atrament zblakł. Elsy Moström, tak brzmiało nazwisko panieńskie matki. Nazwisko Falck przybrała po ślubie. Erika ostrożnie otworzyła zeszyt. Kartki w cienkie niebieskie linie. U góry widniała data: 3 września 1943 roku. Przeczytała pierwszy wiersz:
„Czy ta wojna nigdy się nie skończy?”.
Fjällbacka 1943
„Czy ta wojna nigdy się nie skończy?”.
Elsy gryzła ołówek, zastanawiając się, co jeszcze napisać. Jak ująć myśli o wojnie, której tu nie było, choć była stale obecna? Nigdy dotąd nie prowadziła pamiętnika i nie wiedziała, skąd jej przyszedł do głowy ten pomysł. Ale poczuła potrzebę zapisania swoich przemyśleń na temat tej niby normalnej, a mimo to dziwnej rzeczywistości. Prawie nie pamiętała czasów sprzed wojny. Miała dziewięć lat, gdy wojna wybuchła, teraz ma trzynaście, wkrótce skończy czternaście.
Z początku wojny nie było widać, można ją było wyczuć tylko w zachowaniu dorosłych. Podniecenie, z jakim śledzili wiadomości w gazetach i w radiu. Napięta sylwetka, uszy przy radiu w salonie, lęk, a jednocześnie ożywienie. Bo na świecie działy się bardzo ciekawe rzeczy, niebezpieczne, a zarazem podniecające. Poza tym życie toczyło się po staremu. Łodzie wypływały i wracały. Raz połów był dobry, raz zły. Na lądzie kobiety robiły to co zawsze, jak kiedyś ich matki i babki. Rodziły dzieci, robiły pranie i sprzątały domy. Naturalny, niekończący się bieg rzeczy. Wojna mogła zachwiać tym wszystkim, co tak dobrze znane. Towarzyszące jej napięcie wyczuwała już wcześniej. Teraz wojna była tuż-tuż.
– Elsy! – dobiegł z dołu głos matki.
Szybko zamknęła zeszyt i włożyła go do górnej szuflady stojącego pod oknem biureczka. Przesiedziała przy nim wiele godzin nad lekcjami, ale szkolne lata miała za sobą i biurko właściwie nie było już potrzebne. Wstała, wygładziła sukienkę i zeszła na dół.
– Elsy, mogłabyś mi pomóc przynieść wodę?
Twarz matki była szara ze zmęczenia. Całe lato przemieszkali w małym pomieszczeniu w suterenie, bo wszystkie pokoje wynajęli letnikom. Opłata za wynajem obejmowała również sprzątanie w pokojach, gotowanie i usługiwanie gościom, a tegoroczni byli szczególnie wymagający. Adwokat z Göteborga z żoną i trójką rozbry-kanych dzieciaków. Matka Elsy, Hilma, była na nogach od świtu do zmierzchu. Prała im, szykowała kanapki na wycieczki łodzią i sprzątała po nich. A przecież miała jeszcze własne gospodarstwo.
– Mama usiądzie na chwilę – powiedziała miękko Elsy, z wahaniem kładąc rękę na jej ramieniu.
Matka drgnęła. Nie miały w zwyczaju się dotykać. Ale po chwili położyła rękę na dłoni córki i pozwoliła się posadzić na krześle.
– W samą porę wyjechali. Co za wymagający ludzie. Może Hilma zechce… Czy Hilma mogłaby… Może by Hilma… – przedrzeźniała uprzejmy sposób wyrażania się gości, ale nagle zakryła usta ręką. Kto to widział okazywać państwu taki brak szacunku! Trzeba znać swoje miejsce.
– Musi mama być zmęczona. Trudno im dogodzić.
Elsy wlała resztkę wody do rondla i postawiła go na płycie. Do zagotowanej wody wsypała coś, co miało udawać kawę. Jedną filiżankę postawiła przed matką, drugą