Sekretne dziecko. Kerry FisherЧитать онлайн книгу.
chłopca? – uśmiechnęła się.
Miałam ochotę wrzasnąć, że kolejny syn nie zastąpi mi ciebie. Wiedziałam, że wtedy jej twarz by sposępniała, jakby twojej babci trudno było znieść brzmienie twojego imienia. Tłumaczyłam sobie, że to przez jej współudział, z poczucia winy, że można było coś zrobić inaczej.
Że mogłam zatrzymać swojego syna.
Jednak w głębi ducha wiedziałam, że ona po prostu się mnie wstydzi. Ta świadomość dodawała mi odwagi. Pozwalała mi wypowiadać myśli, które przychodziły o trzeciej nad ranem, układały się na mojej poduszce i wysysały ze mnie sen. Przyglądałam się twarzy Danny’ego, łagodnym zarysom jego ust, słuchałam jego oddechu, oddechu mężczyzny, który nigdy nie oczekiwał od żony zbyt wiele, chciał tylko, żeby była szczęśliwa, żeby jego córka była bezpieczna, a nowe dziecko zdrowe.
– Nawet jeśli to będzie chłopiec, nie zastąpi mi go. Ciągle go kocham. – Słyszałam wyzwanie w swoim głosie, tę rękawicę rzuconą matce, by powiedziała, o co naprawdę jej chodzi. Że mam szczęście, że mój mąż nie dowiedział się o dziecku z innym mężczyzną.
Mama skrzywiła się, jakbym wygadywała głupoty, jakby po tak długim czasie to, że w ogóle pamiętam o tobie, było czymś niedorzecznym.
– Lepiej nie myśleć o tamtym dziecku. Teraz masz tego maluszka i nim powinnaś się zająć. No, wezmę się do robienia na drutach.
„Lepiej nie myśleć o tamtym dziecku”. Te słowa piekły mnie wewnątrz, wypalały uczucia, które w sobie tłumiłam, wściekła i bezsilna, niczym osa zbyt długo przetrzymywana pod szklanką. A ponowna ciąża, będąca dowodem – jakbym potrzebowała dowodów – że dziecko jest istotą cenną, niezastąpioną, dała upust tej syczącej wściekłości.
– Lepiej nie myśleć o tamtym dziecku? Jak mogę o nim n i e myśleć? Oddałam go i zakonnice wmawiały mi, że to najlepsze, co mogę zrobić, a potem wszyscy zachowywali się, jakbym zrobiła coś straszliwego, tak złego, że nie mogłam o tym nawet rozmawiać z własną matką. Nigdy nawet nie mogłam przy tobie wymówić jego imienia. No to teraz je usłysz. Edward, Edward, Edward, Edward!
Obserwowałam ją, jak się rozkleja na moich oczach. Kobieta, która od śmierci taty nigdy przy mnie nie płakała i zawsze, gdy do niej wpadałam, witała mnie beztroskim: „Cześć” i radosnym uśmiechem, niepasującymi do jej zaczerwienionych oczu. Kobieta, która zaczęła przyjmować prasowanie, żeby związać koniec z końcem. „Lubię czuć się potrzebna”, mówiła, wzruszając ramionami. Kobieta, która ustawiła mały kurnik na podwórzu, i kiedy ją odwiedzałam, zawsze wciskała mi kilka jajek „dla Louise”.
Opadła na fotel, odsuwając się ode mnie, jakby moje słowa były zbyt bolesne po tylu latach oszukiwania. Wiedziałam, że dla tego dziecka będzie przeglądać swoją książkę ze wzorami, szukając idealnego kocyka, będzie ślęczeć z szydełkiem w ręku, póki światło jej na to pozwoli. Twoich narodzin nikt nie świętował, nikt się nie zjawiał z prezentami typu srebrny pucharek chrzcielny czy srebrna łyżeczka, które po chrzcinach pokrywają się patyną w kredensie. To wszystko nabrało znaczenia jedynie dlatego, że twoje przybycie na świat zostało potraktowane jako katastrofa, z której trzeba się otrząsnąć, a nie jako cud, który warto uroczyście zaznaczyć.
Gdy jednak stałam na wprost mamy i mój smutek, złość i frustracja szukały sobie ujścia, nagle poczułam, jak poruszyło się we mnie nowe życie, przypominając mi tamten strach sprzed dziesięciu lat. Kiedy nie mogłam już udawać, że brak okresu jest wynikiem niezdrowego i nieregularnego odżywiania się podczas pobytu Danny’ego na morzu; dłużej wmawiać sobie, że mój powiększony brzuch to rezultat zwiotczenia mięśni po urodzeniu Louise, a ciężkie, napięte piersi świadczą o zbliżającym się okresie, którego nie miałam od kilku miesięcy – postanowiłam nie ignorować oznak tego, że noszę w sobie dziecko należące do człowieka, z którym nigdy nie powinnam była siadać pod rozgwieżdżonym niebem.
– Byłabyś zachwycona – ciągnęłam ze złością – gdybym go po prostu urodziła, przełknęła słodką herbatę, którą dała mi siostra Domenica, wskoczyła do pociągu i nigdy o nim nie myślała, prawda?
Mama odpowiedziała ostrożnie:
– To nie ja spowodowałam ten problem. Zrobiłam, co mogłam, żeby ci pomóc z tego wybrnąć. – Spuściła wzrok. – Przepraszam. Myślałam, że z czasem zapomnisz, miałaś jeszcze Louise.
Dzięki za moją mamę. „Przepraszam”. To potężne słowo, gdy wypowiada się je bez ukrytych zamiarów. Mój gniew osłabł, a po chwili zupełnie zniknął.
– To ja powinnam przepraszać. – Za to, że ignorowałam jej zastrzeżenia co do „wyskakiwania” na tańce, kiedy Danny był na morzu. Za to, że tak wszystko pogmatwałam, ledwie skończyliśmy spłacać ślubne obrączki. Za to, że musiała okłamywać Danny’ego, a przecież traktowała go jak syna, którego nigdy nie miała. Mimo to nie obwiniała mnie, nie pytała o szczegóły tego głupiego postępku. I na szczęście nie musiałam jej o tym opowiadać.
Jej twarz złagodniała.
– Myślałam, że będzie łatwiej, jeśli nie będziemy o nim rozmawiać.
Kiwnęłam głową, uznając, że właśnie brak rozmów na temat boleśnie odczuwanych strat był tym, co pozwalało wojennemu pokoleniu wstawać rano z łóżka. Matki straciły synów, których przez osiemnaście lat obdarzały miłością, a cienie tych chłopców widziały na twarzach mężów, kiedy codziennie wieczorem zasiadali do kolacji przy stole dosuniętym do ściany tym bokiem, gdzie powinno znajdować się krzesło. Jej własny brat, Fred, zginął we Francji rozerwany przez minę. Miał wtedy dziewiętnaście lat. Lecz te kobiety się nie rozklejały; przełykały rozpacz, kierowały wzrok w przyszłość, nie pozwalając sobie na luksus roztkliwiania się nad sobą. Zawsze był ktoś w gorszej sytuacji.
Mama nigdy nie rozmawiała o Fredzie, nie szukała współczucia. Co było to było. Nic więc dziwnego, że dla niej oddanie sześciotygodniowego dziecka do adopcji nie zasługiwało na wiele rozważań. Łzy napłynęły mi do oczu.
Popatrzyła na mnie.
– Chodź, niech cię utulę. Wszystko będzie dobrze.
I tak w wieku trzydziestu jeden lat rozpłakałam się na kolanach u mamy. Łzy lały się na jej pończochy, aż wyjęła z rękawa chusteczkę, pamiątkę po tacie, i przyłożyła mi do twarzy. Nie byli bogaci, ale na pewno liczyła na coś więcej na starość niż oszczędzanie węgla w zimie, prucie swetrów taty, żeby ponownie wykorzystać wełnę, siekanie warzyw na drobniejsze kawałki, żeby uzyskać więcej porcji.
Nigdy jednak nie straciła do mnie cierpliwości, chociaż przenosiłam swoje nieszczęście na innych. Zawstydziłam się na wspomnienie mojej ostatniej reakcji na oceny semestralne Louise.
Rozpływałam się nad wszystkimi wspaniałymi komentarzami: „W wypowiedziach pisemnych używa pojęć wykraczających poza zakres przewidziany dla tej grupy wiekowej”, „Znajomość geografii jest wyjątkowa jak na jej wiek”, „Jej wypowiedzi są zawsze przemyślane i inteligentne”. Louise jednak interesowało tylko to, co miał do powiedzenia jej nauczyciel muzyki, i z przejęciem cytowała jego słowa: „Wyjątkowy słuch muzyczny i głos”.
Patrzyła na mnie z niepewnością.
– Myślisz, że mogłabym zostać piosenkarką? – zapytała.
Odwróciłam się.
– Nie ma mowy. Musisz mieć porządny zawód, jak wszyscy. Nie wychowałam cię po to, żebyś się włóczyła z bandą hipisów, którzy się uważają za kolejnych Rolling