Pandemia. Robin CookЧитать онлайн книгу.
sobie, że sam powinien był o tym pomyśleć. Wszyscy biorcy przeszczepów przyjmowali specyfiki zapobiegające ich odrzuceniu, a ich działanie z pewnością zablokowałoby reakcję układu odpornościowego, która wywołała burzę cytokinową. Emocje wzięły górę nad rozumem, pomyślał kwaśno. Wiedział, że wrócił do punktu wyjścia.
– Popsułem ci humor? – zmartwił się Bart, widząc jego reakcję.
– Chyba trochę – odparł Jack, porządkując myśli. – Tak czy owak, musimy zaczekać na wyniki z toksykologii. A potem z wirusologii. Przed chwilą podrzuciłem materiał z płuc i oskrzeli do Laboratorium Zdrowia Publicznego. Za parę godzin powinniśmy dostać pierwsze wyniki. Udało ci się dowiedzieć czegoś o pacjentce? Jeżeli pojawi się potrzeba zorganizowania kwarantanny i profilaktycznego podawania leków przeciwwirusowych, dobrze będzie znać krąg jej krewnych i znajomych. Może na SOR-ze w Bellevue udało się odnaleźć jej torebkę, telefon, cokolwiek?
– Nic z tego – odparł Bart. – Sam do nich dzwoniłem, żeby się upewnić. Nikt też nie poszukiwał młodej, dobrze ubranej, atrakcyjnej kobiety. Ale to akurat całkiem normalne. Minęło ledwie kilka godzin; jestem pewny, że jeszcze przed końcem dnia ktoś się zainteresuje jej losem.
– Przypuszczam, że będzie to kobieta imieniem Helen – rzekł Jack, po czym opisał tatuaż na przedramieniu zmarłej, dorzucił wyjaśnienia, których udzielił mu Vinnie, a na koniec poinformował Barta, że zdjęcia tatuaży są już dostępne w cyfrowym archiwum.
– Powiadomię dział łączności. Każdy drobiazg może mieć znaczenie.
– Chciałbym, żebyście mnie natychmiast zawiadomili, jeśli trafi się podobny przypadek – rzekł Jack. – Czy za dnia, czy nocą.
– Przekażę to wszystkim śledczym – obiecał mu Bart.
– Idę jeszcze pogadać z Hankiem Monroe z identyfikacji oraz z sierżantem Murphym – dorzucił Jack. – Może dopisało im szczęście.
– Moim zdaniem szkoda czasu – odparł Bart. – Jestem pewny, że nic jeszcze nie zrobili. Jest za wcześnie. Nikt nie zaczyna się martwić o bliskich wcześniej niż po ośmiu godzinach, a czasem nawet po dwudziestu czterech.
– Może masz rację. – Myśl o tym, że właściwie nic już nie może zrobić, była dla Jacka frustrująca.
– Wiem, że mam. Wstyd się przyznać, od ilu lat siedzę w tym dziale OCME, więc wiem. Ale może będę mógł ci pomóc w inny sposób. Co tam tak dzwoni w twojej torbie? Czyżby reszta próbek? Bo jeśli tak, to mogę dopilnować, żeby trafiły we właściwe ręce.
– Zgadłeś. – Jack położył torbę na biurku i popchnął ją w stronę Barta. – Mam tu wycinki tkanek do badań histopatologicznych, ale chyba ważniejsze będą testy DNA oraz próby serologiczne. Pacjentka miała przeszczepione serce, więc warto zbadać DNA narządu; poznamy poziom zgodności. To ważne, jeśli się okaże, że odrzucenie przeszczepu było powodem tego, co się wydarzyło. Bo przecież to, że w sercu nie znalazłem stanu zapalnego, nie oznacza jeszcze, że nie doszło do odrzucenia. Jeśli ogniska zapalne są mikroskopijne, wykaże to dopiero badanie histopatologiczne. Może to serce odrzucało organizm pacjentki?
– Przeszczep przeciw gospodarzowi? Mieliśmy tu kiedyś kilka podobnych przypadków – odparł Bart.
– Tym razem to naciągana teoria – przyznał Jack. – Z przeszczepem przeciw gospodarzowi częściej mamy do czynienia, gdy wymieniany jest szpik kostny, a nie takie narządy jak serce. A jednak jest w tej sprawie coś, co mocno mnie niepokoi. Moja intuicja próbuje ogłosić alarm, a ja nie mam pojęcia dlaczego. Lata praktyki nauczyły mnie, że nie wolno jej ignorować.
– Zrobię, co w mojej mocy – odrzekł Bart. – I nie zamierzamy ignorować twojej intuicji. Jak mówiłem, dopilnuję, żeby właściwe osoby jak najszybciej zajęły się twoimi próbkami.
– Dzięki, Bart. – Jack wstał, przeciągnął się i ruszył w stronę wind.
Rozdział 5
Jak zawsze w godzinach szczytu samochody zmierzające Pierwszą Aleją na północ pełzły zderzak w zderzak. Słońce osuwało się z wolna ku horyzontowi i rzędy czerwonych świateł pozycyjnych ciągnęły się w dal niczym sznury rubinów. Zazwyczaj Jack wchodził do starego gmachu Inspektoratu Medycyny Sądowej od strony rampy towarowej przy Trzydziestej Ulicy, tam, gdzie znajdowało się wejście do podziemia i ukrytej w nim kostnicy, lecz tym razem wspiął się po stopniach do frontowej bramy. Wkroczył do recepcji z nadzieją, że w końcu uda mu się porozmawiać z Laurie.
W zewnętrznej poczekalni, królestwie Marlene schowanej za wysokim kontuarem, Jack zauważył Rebeckę Marshall. Siedziała na jednej z wysłużonych kanap w towarzystwie młodej pary. Skręcił ku niej.
Rebecca uniosła głowę, jakby wyczuła jego obecność. Przeprosiła dwoje młodych, z którymi rozmawiała, i wstała.
– Nie chciałem przeszkadzać – odezwał się cicho Jack. – Czy udało się coś ustalić w sprawie kobiety, która zmarła w metrze?
– Absolutnie nic. Rozmawiałam z działem łączności i poleciłam, by mnie natychmiast powiadomiono, gdy tylko ktoś się zgłosi. Niestety cisza. Ale gdy tylko czegoś się dowiem, dam znać.
– Dzięki. Niedługo wychodzę, ale będę miał przy sobie komórkę. Naprawdę interesuje mnie każda nowa informacja, nawet po godzinach.
– Jasne. Uprzedzę koleżankę z wieczornej zmiany – odpowiedziała Rebecca.
– Dzięki za pomoc. – Jack odwrócił się i ruszył ukosem przez poczekalnię, w marszu posyłając uśmiech Marlene. Odpowiedziała tym samym i zdalnie otworzyła przed nim drzwi do głównej części budynku.
Tym razem, gdy Jack wszedł do sekretariatu, Cheryl miała dla niego nową odpowiedź:
– Wreszcie skończyła tę telekonferencję – oznajmiła. – Istny maraton.
Drzwi gabinetu nadal były zamknięte. Jack zastanawiał się przez sekundę, czy zapukać, czy po prostu wejść. Uznał, że jeśli się mylić, to lepiej w zgodzie z konwenansami – i zapukał. Zaraz potem Laurie zaprosiła go do środka.
Siedziała za wielkim mahoniowym biurkiem, tym samym, którego przez lata używał Bingham, ale ustawionym w innym miejscu: naprzeciwko wysokich okien, zapewniających dostatek światła, ale nie widoków, jako że ledwie o kilka stóp dalej piętrzył się gmach szpitala NYU. Nie była to jedyna zmiana – transformacji uległ przede wszystkim nastrój tego gabinetu. Na ścianach pojawiły się jasne kolory, zniknęły natomiast masywne, ciemne regały pełne starych tomów oraz niezgrabny stół biblioteczny, a także ciemne obrazy przedstawiające sędziwych ponuraków. Ich miejsce zaczęły białe półki na książki oraz jasny stolik. Kolorowe zasłony dobrze grały z podobną kanapą stojącą pod oknami, a także z nowym dywanem. Jack sam pomagał Laurie w malowaniu gabinetu i wybieraniu mebli w Ikei. Przeczuwając, że uzyskanie akceptacji władz miasta na te wydatki potrwa wieczność, zapłacili za wszystko z własnej kieszeni.
Jednakże tym, co najbardziej różniło nowy gabinet od starego, była jego lokatorka. Nękanego reumatyzmem, łysiejącego, otyłego siedemdziesięcioparolatka w ciemnym wymiętym garniturze zastąpiła atrakcyjna kobieta w średnim wieku – choć wyglądała na młodszą – ubrana w stylową niebieską sukienkę. Nowe, radosne wnętrze świetnie się komponowało z pogodnym, szczupłym obliczem Laurie oraz jej ciemnymi, sięgającymi ramion włosami, nieco rozjaśnionymi przez kasztanowe pasemka.
Gdy tylko ujrzała Jacka, wstała i wyszła mu naprzeciw zza masywnego biurka, wyciągając ramiona na powitanie.