Pandemia. Robin CookЧитать онлайн книгу.
trzymała jeden ze służbowych pistoletów Waltera. Leżała na plecach na małżeńskim łóżku. Upiorny widok.
– I to Walter do ciebie zadzwonił?
– Tak. Byliśmy na sekcji zwłok, a potem większość wieczoru spędziliśmy razem. Gdy wrócił do domu, znalazł ją martwą… a przynajmniej tak mi powiedział. Ja zaś jeszcze z mieszkania zadzwoniłem pod dziewięćset jedenaście i pojechałem do niego. Byłem pierwszy na miejscu; Walter wychodził z siebie. Żal było patrzeć, choć widywałem już gorsze sceny.
– Zobaczymy, co jeszcze uda się ustalić – rzekł Jack. – Może sprawcą jest ktoś trzeci? Ale na pewno nie napiszę w raporcie, że zginęła z własnej ręki. Obstawiam zabójstwo. Zróbmy wreszcie sekcję, a potem będziemy się zastanawiali.
– Alleluja – odezwał się Vinnie, energicznymi ruchami czyniąc w powietrzu znak krzyża.
– Darujmy sobie bluźnierstwa – skarcił go sardonicznie Jack.
– I kto to mówi? – mruknął Vinnie.
Mało kto w OCME wiedział lepiej niż on, jak obrazoburcze bywają komentarze Jacka Stapletona. Odkąd Jack stracił pierwszą żonę i dwie córki w katastrofie lotniczej, utracił też zainteresowanie religią. Nie umiał pojąć, jak to możliwe, że chrześcijański Bóg dopuszcza do takich tragedii.
Sekcja przebiegła błyskawicznie. Jeśli nie liczyć mięśniaków macicy, nie stwierdzono żadnych zmian patologicznych w ciele – w chwili śmierci kobieta była w doskonałej kondycji. Najbardziej czasochłonna część sekcji rozpoczęła się w chwili, gdy Vinnie pokazał Carlosowi, jak otworzyć czaszkę. Jack mógł teraz dokładnie przyjrzeć się skutkom przejścia kuli przez mózg – a były to skutki katastrofalne. Vinnie skupił się wtedy na odsłonięciu wewnętrznej strony odciętego sklepienia czaszki i sfotografowaniu ukośnych brzegów rany wlotowej.
Gdy trzecia tego dnia sekcja dobiegła końca, Jack zlecił Vinniemu i Carlosowi posprzątanie i odwiezienie zwłok do chłodni. Zazwyczaj Lou znikał jeszcze przed końcem badania, ale tym razem został aż do gorzkiego finału. Jack czuł, że przyjaciel nie ma ochoty wracać do pustego mieszkania w SoHo. Mogło to oznaczać tylko jedno: mimo iż całą noc spędził w pracy, Lou najwyraźniej potrzebował rozmowy na temat niepokojących wyników sekcji. Zrzuciwszy brudny fartuch, Jack zaprowadził przyjaciela do pokoju śniadaniowego. Pod szumną nazwą kryło się pomieszczenie z betonowych bloczków pomalowanych na niebiesko, wyposażone w tandetne plastikowe meble i kilka automatów z przekąskami – żałosne, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że należało do szacownej instytucji i służyło świetnie wyszkolonym, światowej klasy medykom sądowym. Nadzieję na lepsze jutro dawała im tylko niedawno ukończona nowa siedziba OCME przy Dwudziestej Szóstej Ulicy; nowoczesny wysokościowiec oddalony o cztery przecznice był tym wszystkim, czym nie mógł się stać niemal stuletni gmach u zbiegu Trzydziestej Ulicy i Pierwszej Alei. Większość z kilkuset pracowników przeniosła się już do tego pałacu; na starych śmieciach zostali jedynie toksykolodzy oraz cała ekipa ekspertów medycyny sądowej. Problem polegał na tym, że w nowym wieżowcu nie było sali sekcyjnej. Supernowoczesny oddział był w fazie projektowania – przewidziano dla niego osobny budynek, tuż obok głównego gmachu. Jack i jego koledzy musieli uzbroić się w cierpliwość i nadal korzystać z przestarzałej infrastruktury.
– Mniej więcej wiesz, co tu dają, więc… na co masz ochotę? – spytał Jack.
Znali się i szanowali od niemal dwudziestu lat. Nie tylko imię wskazywało na włoskie pochodzenie Lou – miał gęste, dość długie i nadal ciemne włosy, równie ciemne oczy oraz oliwkową cerę. Był przystojnym mężczyzną średniego wzrostu i takiejże muskulatury; jedynie obwód pasa zdradzał jego zbytnie zamiłowanie do makaronów i o wiele mniejszy zapał do ćwiczeń. Jak zwykle Lou miał na sobie granatowy garnitur – zapewne nieprasowany od roku – oraz równie wymiętą białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, spod którego zwisał jedwabny krawat poplamiony sosem. Wiele wskazywało na to, że nigdy go nie rozwiązywał, tylko zdejmował przez głowę.
Gdy, tak jak teraz, znajdował się blisko Jacka, nietrudno było dostrzec, jak bardzo się różnią. Jack był raczej krótko ostrzyżonym, jasnym szatynem, z niemałymi już plamami siwizny na skroniach. Oczy miał barwy syropu klonowego, a jego skóra wyglądała na lekko opaloną nawet wtedy, gdy miesiącami nie wychodził na słońce. Miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, a sylwetki, wypracowanej regularną jazdą na rowerze i grą w uliczną koszykówkę, mógł mu pozazdrościć niejeden sportowiec. Zdawał się górować nad przyjacielem, tym bardziej że Lou miał zwyczaj się garbić, jakby głowa nazbyt mu ciążyła.
– Bo ja wiem – westchnął Lou. Nie miał ochoty na podejmowanie nawet najprostszych decyzji.
– Może napijesz się wody? – zaproponował Jack. Wiedział, że ostatnią rzeczą, której Lou teraz potrzebuje, jest kolejna kawa. Jego organizm domagał się snu.
– Niech będzie woda – zgodził się policjant.
Jack kupił dwie butelki i usiadł naprzeciwko przyjaciela.
– Daj mi znać, gdy przyjdą wyniki toksykologii w tej drugiej sprawie – powiedział Lou.
– Jasne – odparł Jack. – Gdy tylko będą gotowe. – Wszystkie trzy sekcje, w których detektyw uczestniczył tego ranka, interesowały nowojorską policję. Sprawa, o której wspomniał, dotyczyła „śmierci podczas zatrzymania”. Jack znalazł u zmarłego pękniętą kość gnykową, czyli ewidentny dowód duszenia ze skutkiem śmiertelnym. Teraz należało odpowiedzieć na pytanie, czy wobec aresztowanego użyto należytej siły i doszło do wypadku, czy był ofiarą niepotrzebnej przemocy. Mieszkańcy niespokojnej dzielnicy, z której pochodził zmarły, z bronią w ręku domagali się wyjaśnień.
Lou czekał też na wyniki badań zleconych po pierwszej sekcji przeprowadzonej tego ranka. Tu także doszło do nieudanego aresztowania – ofiara postanowiła go uniknąć, otwierając ogień do funkcjonariuszy, i zginęła od czterech ran postrzałowych. Świadkowie twierdzili, że mężczyzna krzyczał „Dość!” i opuścił broń, lecz mimo to policjanci nie przerwali ostrzału. Był to potencjalny horror wizerunkowy dla NYPD, a także, co oczywiste, ludzka tragedia. W poszukiwaniu odpowiedzi Jack z mozołem zbadał trajektorie wszystkich czterech pocisków znalezionych w ciele zabitego, a teraz zamierzał jeszcze odtworzyć scenę jego śmierci w specjalnym laboratorium w nowej siedzibie OCME, by ustalić kolejność i szczegóły wydarzeń.
– Ciekawy ranek za nami – stwierdził Jack. – Żałuję, że nie znalazłem niczego, co mogłoby pomóc twojemu kumplowi. Przypuszczam, że koronnym dowodem będzie list pożegnalny i na badaniu jego autentyczności skupi się śledztwo. Rozwód to nic wesołego, ale byłby to drobiazg w porównaniu z zabójstwem… Jeżeli się okaże, że z tym właśnie mamy do czynienia.
– Dość już o moich sprawach – odrzekł Lou i lekceważąco machnął ręką. – Co słychać w domu Stapletonów i Montgomerych? Całe wieki nie gadałem ani z tobą, ani z Laur. – Lou poznał Laurie Montgomery, jeszcze zanim Jack zatrudnił się w OCME. Spotykali się nawet przez krótki czas, zanim poczuli, że nic z tego nie będzie – i zostali przyjaciółmi. Gdy na horyzoncie pojawił się Jack, Lou od początku mu kibicował. Przed laty jedna z jego córek mówiła na Laurie „Laur”, a Lou uznał to zdrobnienie za urocze i używał go z upodobaniem.
– Proszę cię – odparł Jack – lepiej nie poruszaj tego tematu.
– O-oo. – Lou pochylił się nad stolikiem. – Za dobrze cię znam, żeby zlekceważyć taką odpowiedź. Co się dzieje?
– Naprawdę nie wiem, czy chcę o tym gadać.
– A z kim