Krwawa Róża. Nicholas EamesЧитать онлайн книгу.
zaprzęgniętych do żylastych kaskarskich koników. Podwózka nimi była darmowa, korzystali więc z niej wszyscy, zarówno podchmieleni bywalcy tawern, jak i pracujący do późna mieszkańcy, którym nie w smak był długi spacer przy tak marnej pogodzie. Pam wsiadła przy Narożniku, wybierając wóz, który – jak jej się zdawało – powinien być pusty. Myliła się niestety. Na przeciwległej ławie drzemał jeden z miejskich strażników. Na kolanach trzymał hełm, który sądząc po fetorze, wypełniały rzygi. Pomimo przenikliwego zimna Pam została zmuszona do podniesienia bocznej osłony, dzięki czemu smród litościwie się zmniejszył.
O tak późnej porze miasto zazwyczaj spało, lecz w przeddzień walk na arenie większość ulic tętniła wciąż życiem. Każdą mijaną gospodę rozświetlał blask lamp, a z wnętrza dobiegały hałasy oraz muzyka. Burdele też były oblegane bardziej niż w inne dni, tak więc zza przesłoniętych okien Pam słyszała okrzyki bólu i rozkoszy, często wydawane naprzemiennie przez te same osoby.
Dostrzegła dwie odziane w czarne szaty kapłanki, które próbowały pochwycić padający śnieg w złożone dłonie.
– Królowa Zimy rychło przybędzie! – zawołała jedna z nich, ogolona na łyso kobieta, odrzucając kaptur.
Nie była to wielka niespodzianka. Wyznawcy Matki Mrozu (i towarzyszącej jej wiecznej zimy) spodziewali się przybycia swojej bogini o każdej porze roku. Zdaniem Pam kapłanki te byłyby zaskoczone nie mniej niż wszyscy, gdyby Królowa Zimy faktycznie zdecydowała się któregoś dnia powrócić.
W końcu chaos miasta pozostał daleko w tyle. Dziewczyna została sam na sam z własnymi myślami i chrapiącym głośno strażnikiem. Nareszcie mogła zadać sobie pytanie, które dręczyło ją od opuszczenia Narożnika.
– W co ja się, u licha, wpakowałam?
Pam podeszła do sceny. Niestety nie miała przy sobie żadnego instrumentu. Co to za bard, który nie ma na czym grać?
Nie jesteś jeszcze bardem, napomniała się w myślach. Jesteś dziewką, która zaraz ośmieszy się na oczach dwu setek ludzi, wliczając w to samą Krwawą Różę.
Zerknąwszy w stronę balkonu, upewniła się, że najemniczka obserwuje ją uważnie, pykając zapaloną przed chwilą fajeczkę. Bezchmurny stał tuż obok niej, kawałek dalej o poręcz wspierali się Brune i Cora. Wieść, że Baśń chce przesłuchać nowego barda, obiegła tawernę lotem błyskawicy. Gdy gwar cichł z każdym oddechem, Pam zrozumiała w końcu, że ta jedna pieśń może odmienić jej życie, i to na dobre.
Tera i Tiamax przyglądali się jej zza kontuaru. Arachnianin pomachał jej nawet trzema rękami, wołając:
– Dasz radę!
Branigan uciszał klientów siedzących najbliżej sceny, podczas gdy Edwick…
– Masz. – Stary bard rzucił jej swoją lutnię. – Od tej chwili jest twoja.
– Nie mogę jej wziąć – zaprotestowała.
Instrument, ochrzczony przez dotychczasowego właściciela mianem Czerwonej Trzynastki, był tym samym, na którym uczyła się grać, a zarazem dumą i radością wiekowego barda. Miał go od zawsze i nigdy nie grał na żadnym innym.
– Bierz – upierał się. – Zaufaj jej. Wiesz już, co chcesz zaśpiewać?
Dziewczyna znała ze sto pieśni, ale w tym momencie nie umiała przypomnieć sobie choćby jednej. Pokręciła więc głową.
– Cóż, w takim razie życzę powodzenia. – Edwick cofnął się, by usiąść obok Branigana.
W tawernie zapanowała grobowa cisza.
Pam wspięła się na podwyższenie, tuląc do piersi podarowaną lutnię, i podeszła do zydla. Deski skrzypiały pod jej stopami niewiarygodnie głośno. W głowie miała mętlik, desperacko próbowała wymyślić, która ze znanych jej pieśni może spodobać się Róży.
W końcu znalazła odpowiedź: Castia! Melodia była skoczna i porywająca, z pewnością zjedna jej widownię. Słowa streszczały w zaledwie siedmiu zwrotkach przebieg bitwy pod Castią, podczas której najemnicy pokonali księcia Endlandu i hordę z Wyldu. Całość kończyła instrumentalna solówka, którą Pam miała nadzieję wykonać bezbłędnie.
Co ważniejsze, pieśń przedstawiała ojca Róży, Złotego Gabriela, jako bohatera, nie wspominając, że przebył cały Wyld, by uratować córkę przed pewną śmiercią, ani o fakcie, że podczas wędrówki wraz z towarzyszami wynalazł lek na zgniliznę, zabił smoka i zniszczył pół Pięciodworu. Z kolei ostatnia zwrotka była dedykowana samej Róży, która poprowadziła niedobitków z oblężonej twierdzy ku ostatecznemu zwycięstwu.
Tak, Castia była idealna na tę okazję.
Dziewczyna zaczerpnęła tchu, jak uczył ją Edwick. Odczekała, aż cisza się pogłębi, a następnie…
– Tfu! Co to za syf?! – Branigan zerwał się z ławy, wypluwszy whisky na spodnie. – Na wszystkie czeluści zamarzniętego piekła, czegoś ty mi tu nalał, Max? Nafty? Szczyn? Bogowie, czy to są szczyny wyklutka? – Obwąchał kubek, a potem posunął się do spróbowania trunku po raz drugi. – Co za paskudne gówno! – Edwick pociągnął go za łokieć, usadzając ponownie, po czym syknął znacząco, by uciszyć rozwścieczonego opoja. – Wybaczcie – przeprosił widownię. – Ty też wybacz, Pam. Zaczynaj, kochana.
Dziewczyna jeszcze raz zaczerpnęła tchu. I znów odczekała chwilę, aby zdążyła zapaść cisza. Wreszcie zagrała pierwsze akordy Castii.
Tłum odpowiedział radosnym rykiem. Na twarzy Branigana pojawił się szeroki uśmiech, a Edwick pokiwał głową z aprobatą, jednakże gdy Pam zerknęła w stronę balkonu, spostrzegła, że Róża nie wygląda na zainteresowaną. Stukała fajeczką o poręcz, szepcząc coś równocześnie do Bezchmurnego. Szaman odgarnął włosy z twarzy, wbił wzrok w dziewczynę i pokręcił głową ruchem tak delikatnym, że niemal niezauważalnym.
Przestała grać. Otwierające akordy pieśni ucichły, zastąpił je gwar zdziwionych głosów, który także został szybko stłumiony.
– Mogę zacząć raz jeszcze? – zawołała Pam do Róży.
Najemniczka zmrużyła powieki.
– Jeśli taka twoja wola.
Pam zamknęła oczy, świadoma, że ręce zaczynają jej drżeć, podobnie jak jedna z nóg. Słyszała, jak serce łomocze jej w piersi, jak krew pulsuje w żyłach, widziała oczami wyobraźni, jak jej marzenie o opuszczeniu Ardburga w towarzystwie członków Baśni staje u drzwi karczmy, ściskając w ręce opończę, by chronić się przed chłodem nocy.
Potem pomyślała o ojcu, o tym, jak by się wściekł, gdyby ją teraz zobaczył.
I o matce, jaka byłaby dumna, gdyby mogła ją teraz widzieć.
Zanim zdała sobie z tego sprawę, jej palce poruszyły struny, budząc wolną, nastrojową i smutną melodię.
To była jedna z pieśni matki, a zarazem jej ulubiona. Ojcu także się podobała, choć tylko do czasu. Potem, co chyba jasne, zabronił ją choćby nucić. Mimo to Pam spróbowała raz złamać ten zakaz, krótko po śmierci mamy, lecz ból straty tak ścisnął jej gardło, że natychmiast się rozpłakała.
Teraz jednak pieśń popłynęła niczym niepowstrzymywana. Lutnia ożyła pod dotykiem palców, a słowa uniosły się nad głowami zasłuchanych opojów, jak te lampiony, które ludzie puszczają w letnie noce.
Pieśń nosiła tytuł Razem. Nie była skoczna ani porywająca. Trudno było zyskać poklask, gdy się ją grało, nic więc dziwnego, że wujek (nie wspominając Edwicka) miał