Pchła. Anna PotyraЧитать онлайн книгу.
Dziś już na pewno nikt tu nie przyjdzie. Pozamykał drzwi i wsiadł do zaparkowanego na tyłach budynku starego mitsubishi pajero.
Nie musiał wpisywać adresu w nawigację. Znał drogę. To było jego miasto.
Dziedziniec nowego trzypiętrowego bloku przy Elekcyjnej był bardziej rozświetlony niż dwa srebrzyste świerki, które rosły przed wejściem na klatkę. Ciepła biel migoczących świątecznych lampek przegrywała z zimnym niebieskim światłem kogutów trzech radiowozów stojących na chodniku. Adam zeskoczył z szerokiego aluminiowego progu terenówki i skierował się w stronę budynku. Pomiędzy dwa wozy policyjne wciśnięty był dziesięcioletni mercedes cls z naklejonym na tylnym zderzaku napisem „Limuzyna tygrysa”. Tygrys Zadrożny najwyraźniej śpieszył się na Wigilię, w przeciwnym razie jak zwykle kazałby godzinami czekać na siebie na miejscu zdarzenia. Prokurator miał zawsze przyklejony do gęby amerykański uśmiech, wszystkich klepał po plecach i sypał drętwymi dowcipami z równą lekkością jak Karol Strasburger w „Familiadzie”. Adam wyjątkowo nie trawił gościa. Na szczęście ich drogi nie przecinały się zbyt często. Zadrożny najbardziej lubił nadzorować wszystko zza swojego ciężkiego antycznego biurka. Trochę więcej zaczął się błąkać po mieście, odkąd kupił mercedesa. Złoty, w środku drewno i jasna skóra. Tygrys musiał być z niego bardzo dumny. Napis na zderzaku odziedziczył ponoć po poprzednim właścicielu, chociaż sądząc po maleńkich naklejkach serwisowych znajdujących się na tylnych szybach, auto było sprowadzone z Niemiec. Ale może tam też limuzynami jeżdżą tygrysy.
Adam przecisnął się między samochodami i wszedł na jasną klatkę schodową. Jego kroki odbijały się echem od wyłożonych trawertynem ścian holu. Pokonując po dwa stopnie jednocześnie, wbiegł na drugie piętro i ruszył korytarzem w kierunku, z którego dobiegał odgłos rozmów pracujących w otwartym mieszkaniu policjantów.
Kiedy przybywał na miejsce zbrodni po raz pierwszy, zawsze tak się ustawiał, żeby wzrokiem objąć jak najszersze pole widzenia. Przez chwilę rejestrował wrażenia. Nie zwracał uwagi na techników zabezpieczających ślady, błyski fleszy aparatu utrwalającego każdy szczegół ani na patologa pochylającego się nad ciałem. To wszystko blokował. Skupiał się jedynie na zwłokach i scenografii, w jakiej się znajdowały. Tak właśnie to postrzegał. Oprawa plastyczna, tło rozgrywającego się dramatu. Przeważnie obraz był spójny. Wszystko na swoim miejscu. Można było iść po śladach i odtwarzać ostatnie chwile ofiary sekunda po sekundzie. Przewrócone krzesło, kilka kropli krwi na podłodze, kawałek dalej obryzgana na czerwono ścinana, rozbity talerz i brudne krwiste zacieki na drzwiach lodówki. Na końcu tej ścieżki ofiara, której nie udało się dosięgnąć leżącego na blacie noża i ostatkiem sił zawalczyć z napastnikiem. Każde obrażenie odkryte podczas sekcji zwłok można połączyć z elementem scenografii. Te kilka kropel na podłodze to płytka rana kłuta na prawym barku, wielka czerwona plama na ścianie to cios w tętnicę szyjną. Krew wystrzeliła z rany pod ciśnieniem, dlatego znajdowała się dużo dalej niż miejsce szamotaniny. Potem ofiara robi ostatni krok w swoim życiu, opiera się o lodówkę i ciężko osuwa się na ziemię. Więcej ran kłutych, więcej krwi. Ale ta nie tryska już daleko. Za małe ciśnienie. Serce nie ma już siły pompować. I koniec. Wszystko na swoim miejscu.
Tym razem było inaczej. Tak naprawdę tu też wszystko było na miejscu. I właśnie dlatego obraz był niespójny. Mieszkanie wyglądało nieskazitelnie. Przy lekkim stole z jasnego drewna stały równo dosunięte kultowe krzesła Charlesa i Ray Eamesów. Na prostej szarej sofie leżało świąteczne wydanie „Polityki” i otwarta książka. Stolik kawowy, fotel w miękkim pastelowym odcieniu, lekka lampka i wszystko inne, co znajdowało się w mieszkaniu, wyglądało, jakby czekało na sesję zdjęciową do jakiegoś eleganckiego magazynu o wystroju wnętrz. Tylko jedna rzecz nie pasowała do całości. Leżące na środku salonu zwłoki mężczyzny.
Młody funkcjonariusz przerwał spisywanie protokołu i podszedł do Adama.
– Dzień dobry, panie komisarzu… – Zawiesił głos, jakby chciał dać Lorenzowi szansę na odwzajemnienie uprzejmości. Ten jednak nawet na niego nie spojrzał. Policjant chrząknął i podjął: – A więc tak, denat nazywał się Łukasz Kos, miał trzydzieści jeden lat, ciało znalazła jego narzeczona. Ze wstępnych oględzin patologa wynika…
Adam odwrócił się w stronę policjanta i przerwał jego wywód:
– Brylant, powiedz mi jedną rzecz. Czy ja wyglądam, jakbym już skończył? – Lorenz nie był pewien, czy ksywka wzięła się od nazwiska kolegi, czy od dużej ilości brylantyny na fryzurze w stylu Leonarda DiCaprio na gali wręczenia Oscarów, ale przylgnęła do niego na dobre.
Marcin Brylski wyglądał jak żywy znak zapytania. Lorenz widział, jak chłopak poci się, żeby wymyślić jakąś rozsądną odpowiedź, ale nie zamierzał ułatwiać mu sprawy. Niech się skręca w przedłużającej się niezręcznej ciszy. Może się czegoś nauczy.
– Skończył? Co skończył? Przecież dopiero pan przyszedł… – wydukał wreszcie.
– No właśnie. Dopiero przyszedłem. Czy zdajesz sobie sprawę, jak ważny jest ten moment, kiedy pierwszy raz trafiasz na miejsce zbrodni? – Lorenz nie liczył na to, że Brylski odpowie. Odczekał chwilę, a potem odezwał się, przesadnie podkreślając słowa: – Jest bez-cen-ny. Twój mózg rejestruje masę nieuchwytnych rzeczy. Zapachy, atmosferę miejsca, jego sens i logikę. Pierwsze wrażenie, które potem może pchnąć cię w kierunku prawdy. Wszystkie dane, ślady i przedmioty zostaną dokładnie sfotografowane i opisane. Każdy, kto bierze udział w śledztwie, będzie je niedługo znał na pamięć. Możesz to bez końca oglądać, sprawdzać, mierzyć i porównywać.
Marcin Brylski skinął głową i cofnął się o pół metra. Stanął w lekkim rozkroku i splótł dłonie na brzuchu, jakby chciał przekazać mową ciała komunikat, że oddaje Adamowi jego przestrzeń.
Lorenz westchnął zniecierpliwiony i wyjął z ręki funkcjonariusza rozpoczęty protokół.
– Widzisz, Brylant, jak ty nic nie rozumiesz. Sztuczka polega na tym, że pierwsze wrażenie można chłonąć tylko raz. Ta bańka już pękła. A skoro ją rozpierdoliłeś, to teraz możesz równie dobrze podać mi szczegóły sprawy.
Policjant wyprostował się jak na apelu. Wyglądał na zdeterminowanego, żeby zmyć z siebie wstyd popełnionej przed chwilą gafy i pokazać się komisarzowi z dobrej strony. Nigdy wcześniej nie pracowali razem, ale Brylski słyszał o Lorenzu wystarczająco dużo, żeby cieszyć się na myśl o współpracy. Komisarz mimo stosunkowo młodego wieku był już legendą. Od dawna miał reputację świetnego śledczego, a odkąd jego życie osobiste rozsypało się w pył przed czterema laty, Adam praktycznie przeprowadził się do swojego pokoju w pałacu Mostowskich, gdzie mieściła się Komenda Stołeczna Policji, a w niej Wydział do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. Lorenz wypełnił pracą całego siebie, oddał się jej bez reszty. Jednak nie dlatego był najlepszy. Swoje sukcesy zawdzięczał w dużej mierze gorzkiej lekkości postępowania osoby, która nie ma nic do stracenia.
– A więc tak, denat nazywał się Łukasz Kos. Miał trzydzieści jeden lat.
– To już wiem.
– Tak… – Brylski odchrząknął zbity z tropu.
– Wiem też, że ciało odkryła jego narzeczona. Powiesz mi teraz coś nowego?
Młody funkcjonariusz był wściekły na siebie. Zachowywał się jak jakaś nastolatka, która czeka w kolejce po autograf do swojego idola, a potem nie potrafi wykrztusić, jak ma na imię. Ale, do diabła, przed nim nie stał Justin Bieber, a on nie miał dwunastu lat. Nie rozumiał, czemu się tak zestresował. Zaczął