Czarna Kompania. Glen CookЧитать онлайн книгу.
roześmiał się szaleńczo. Jego ludzie skulili się uniżenie. Świetny żart – zaciągnąć Czarną Kompanię na służbę zła. Zdobyć wielkie miasto i przekupić drobnych łotrzyków. Żart na skalę kosmiczną.
Kapitan siadł koło mnie.
– Opowiedz mi, Konował.
Opowiedziałem mu więc o Dominacji, Dominatorze i jego Pani. Stworzyli imperium zła, niemające sobie równych nawet w piekle. Opowiedziałem mu o Dziesięciu Których Schwytano (jednym był Duszołap) – dziesięciu wielkich czarodziejach mających moc równą niemalże mocy półbogów, których Dominator pokonał i zmusił, aby mu służyli. Opowiedziałem mu o Białej Róży, kobiecie-generale, która zniszczyła Dominację, lecz której zabrakło mocy, by unicestwić Dominatora, Panią i Dziesięciu, pogrzebała więc całą bandę w zaczarowanym kurhanie gdzieś na północ od morza.
– Wygląda na to, że przywrócono ich do życia – stwierdziłem. – Władają północnym imperium. Tam-Tam i Jednooki musieli coś podejrzewać… Wstąpiliśmy na ich służbę.
– Schwytani – mruknął. – Mniej więcej tak jak forwalaka.
Bestia krzyknęła i rzuciła się na pręty klatki. Nad zamglonym pokładem rozległ się śmiech Duszołapa.
– Schwytani przez Schwytanego – zgodziłem się. – To niemiła analogia.
Poczułem dreszcze. Przypominałem sobie coraz to więcej starych opowieści.
Kapitan westchnął i zatopił wzrok we mgle, za którą leżał nowy ląd.
Jednooki wpatrywał się z nienawiścią w stwora w klatce. Spróbowałem go odciągnąć, lecz mnie odtrącił.
– Nie teraz, Konował. Muszę się w tym połapać.
– W czym?
– To nie ten, który zabił Tam-Tama. Nie ma blizn po ranach, które mu zadaliśmy.
Odwróciłem się powoli i spojrzałem na legata. Ponownie się roześmiał. Patrzył na nas.
Jednooki nigdy się nie połapał, a ja mu nie powiedziałem. I tak mieliśmy pod dostatkiem kłopotów.
2. KRUK
Ta podróż dowodzi, że mam rację – warknął Jednooki ponad cynowym kuflem. – Miejsce Czarnej Kompanii nie jest na wodzie. Dziewko! Jeszcze ale!
Pomachał kuflem. W przeciwnym razie dziewczyna by go nie zrozumiała. Odmówił nauczenia się języków północy.
– Jesteś pijany – zauważyłem.
– Cóż za spostrzegawczość! Zwróćcie uwagę, panowie. Konował, nasz szacowny mistrz sztuki pisarskiej i medycznej, był na tyle przenikliwy, by odkryć, że jestem pijany.
Podkreślał swą przemowę bekaniem i bełkotem. Omiótł słuchaczy wzrokiem podniosłym i uroczystym, na jaki potrafi się zdobyć jedynie pijany.
Dziewczyna przyniosła kolejny dzban oraz butelkę dla Milczka, który również był gotów na kolejną dawkę swej ulubionej trucizny. Pił kwaśne berylskie wino, które doskonale pasowało do jego usposobienia. Pieniądze przeszły z ręki do ręki.
Było nas w sumie siedmiu. Staraliśmy się nie rzucać w oczy. Lokal był pełen marynarzy. Byliśmy przybyszami i cudzoziemcami, a tacy właśnie najczęściej obrywają, gdy zaczyna się bijatyka. Z wyjątkiem Jednookiego, wszyscy woleliśmy bić się tylko wtedy, gdy nam za to płacono.
Zdzierca wsadził swą wstrętną gębę przez drzwi wejściowe. Przymrużył oczka jak perełki i dostrzegł nas.
Zdzierca otrzymał to imię ze względu na złodziejskie pożyczki pod zastaw, jakich udziela członkom Kompanii. Nie lubi go, ale – jak mówi – wszystko jest lepsze niż ksywka, jaką obdarzyli go jego wsiowi rodzice – Burak Cukrowy.
– Hej! To nasz Słodki Burak! – ryknął Jednooki. – Chodź do nas, Słodziaczku. Jednooki stawia. Jest tak zalany, że nic już nie łapie.
Faktycznie był na gazie. Na trzeźwo Jednooki jest niewiarygodnie skąpy.
Zdzierca skrzywił się i rozejrzał ukradkiem. Jak zawsze.
– Kapitan was wzywa, chłopaki.
Wymieniliśmy spojrzenia. Jednooki uspokoił się. Ostatnio nie widywaliśmy Kapitana zbyt często. Cały czas kręcił się wokół ważniaków z Armii Imperialnej.
Elmo i Porucznik wstali. Ja zrobiłem to samo. Ruszyłem w stronę Zdziercy.
Właściciel lokalu ryknął. Usługująca dziewka pobiegła w stronę drzwi, by zablokować wyjście. Z zaplecza wytoczył się wielki, tępo wyglądający byczek. W obu potężnych łapskach trzymał zadziwiająco sękate maczugi. Sprawiał wrażenie skonfundowanego.
Jednooki warknął. Reszta naszej grupy podniosła się, gotowa na wszystko.
Marynarze, wyczuwszy rozróbę, zaczęli opowiadać się po jednej ze stron. Z reguły przeciwko nam.
– Co to, do diabła, znaczy? – krzyknąłem.
– Proszę pana – odparła dziewczyna spod drzwi – pańscy przyjaciele nie zapłacili za ostatnią kolejkę.
– Gówno prawda.
Wyznawaliśmy zasadę: płać przy odbiorze. Spojrzałem na Porucznika. Zgodził się ze mną. Następnie przeniosłem wzrok na właściciela. Wyczułem jego chciwość. Sądził, że jesteśmy tak pijani, iż damy się oszukać.
– Jednooki, to ty wybrałeś tę złodziejską melinę – stwierdził Elmo. – Załatw to.
Nie trzeba go było namawiać. Jednooki pisnął jak świnia zaatakowana przez rzeźnika…
Czteroręczna paskuda wielkości szympansa wypadła spod naszego stolika. Rzuciła się na dziewczynę u drzwi. Zostawiła na jej udzie ślady kłów. Następnie wspięła się na uzbrojoną w maczugi górę mięśni. Zanim facet zorientował się, o co chodzi, krwawił już z tuzina ran.
Waza z owocami, stojąca na stole pośrodku sali, zniknęła w czarnych oparach. W sekundę później pojawiła się znowu, pełna po brzegi jadowitych węży.
Właściciel otworzył usta. Wybiegły z nich skarabeusze.
W ogólnym zamieszaniu udało nam się zwiać. Jednooki pokrzykiwał i chichotał jeszcze przez dłuższy czas.
Kapitan przyjrzał się nam. Staliśmy za jego stołem, jeden oparty o drugiego. Jednookiego nadal dręczyły napady śmiechu. Nawet Porucznik nie potrafił zachować obojętnej miny.
– Są pijani – stwierdził Kapitan.
– Jesteśmy pijani – zgodził się Jednooki. – Oczywiście, ogromnie, obrzydliwie pijani.
Porucznik szturchnął go w bok.
– Usiądźcie i zachowujcie się przyzwoicie, kiedy tu jesteście.
„Tu” oznaczało wytworny ogród, naprawdę wytworny, o niebo lepszy niż nasza poprzednia przystań. Nawet dziwki miały tu tytuły. Sposób, w jaki posadzono rośliny, i triki architektów ogrodniczych podzieliły ogrody na wiele na wpół odosobnionych obszarów. Były tam stawy, wieżyczki i kamienne chodniki, a w powietrzu unosił się wszechogarniający zapach kwiatów.
– Trochę tutaj dla nas za bogato – zauważyłem.
– Po co tu jesteśmy? – zapytał Porucznik.
Reszta zaczęła się rozglądać za czymś do siedzenia.
Kapitan wskazał na wielki kamienny stół, wokół którego mogłoby siedzieć dwudziestu ludzi.
– Zaproszono