Prawda zapisana w popiołach. Tom 1: Milczenie aniołów. Joanna JaxЧитать онлайн книгу.
się w język, bo doskonale znała poglądy swojej córki. Pokiwała jedynie głową na znak, że zrobi to, o co poprosiła Nadia.
– Może ją już wypuścili – bez przekonania dodała Nadia. – Tak czy inaczej, chyba powinnam jej podziękować.
– Myślę, że jej nie wypuścili, dranie – syknęła Hanka.
– Nie mów tak, mamo. Jeśli ją trzymają, na pewno mają powód, a jeżeli nie należała do tej bandy wichrzycieli, zwolnią ją do domu.
– A jeśli, jak to ty nazwałaś, należy do tej bandy wichrzycieli? – nieco złośliwie zapytała matka, bo w istocie wywrotowe poglądy niektórych znajomych Nadii momentalnie ich dyskwalifikowały w jej oczach.
– Tak czy siak, podziękować trzeba. I powiadomić kogoś. Nic więcej. Nie zamierzam się z nią zaprzyjaźniać. – Uśmiechnęła się. Pierwszy raz od pięciu dni.
12. Olsztyn, 1956
– O ja cię pierdolę! – powiedział Tadek Sobolewski, gdy tylko Kuba skończył grać. – Jakbyś tak zagrał na dancingu, to nikt nie wysiedziałby przy stoliku. Nogi to się, bracie, same rwą do tańca.
– Tak, zagrałbym, a potem wypieprzyliby mnie z roboty – roześmiał się Kuba.
– Ale ty tak sam tę melodię wymyśliłeś? – dopytywał się kucharz, który podobnie jak wszyscy zebrani na zapleczu Casablanki podrygiwali w rytm granej przez Kubę melodii.
– Nie, usłyszałem w radio. Nazywa się Tu Vuò Fà L’Americano. Napisał ją jakiś Włoch na konkurs do radia, ale mam przeczucie, że niedługo będą ją grali nawet w Ameryce.
W istocie uważał, że piosenka Renato Carosone zagości niebawem na parkietach wszystkich sal tanecznych i szczerze żałował, że nie w Polsce, a on będzie mógł ją wykonywać jedynie dla znajomych.
Tej nocy, po dansingu, świętowali urodziny barmana. Wódka lała się dość obficie i wkrótce wszyscy obecni byli na lekkim rauszu. Kuba także i pewnie dlatego zebrał się na odwagę, by zapytać o palącą go sprawę.
– Ty, Tadek, gdzie w Olsztynie można spotkać cichodajki? No, oprócz dworca…
– Chłopie, te z dworca to chyba mają wszystkie choroby weneryczne świata. Jak chcesz panienkę taką tego, pachnącą i czyściutką, to Pod Żaglami często bywają na dansingach. O tych innych to zapomnij. Alkoholiczki i degeneratki – szepnął konspiracyjnie.
– Nie chcę się z nimi zabawiać, tylko szukam takiej jednej, starej znajomej z Wilna… Raz widziałem ją na dworcu, ale uciekła. Pewnie ze wstydu. Ale wiesz, w końcu to krajanka, może potrzebuje pomocy albo co – zaczął gęsto tłumaczyć się Kuba.
Widział jednak w oczach kolegi coś na kształt politowania. Zapewne Tadek myślał, że gustuje w podobnych kobietach lekkich obyczajów.
– Nie mój interes, słyszałem nawet o takich, co to lubią, żeby je woskiem gorącym polewać, więc nic mnie nie zdziwi. Najgorsze męty pałętają się na „Korei”. To stare baraki, w których mieszkają ci, co mieli jedynie siłę, by z wioski do miasta przyjechać, a dalej to ni w ząb. Szwaby je pobudowali dla przymusowych, a zaraz po wojnie to była część obozu NKWD. Jak to historia lubi zakręcać kółko…
– To w Olsztynie był obóz? Nie słyszałem… – zdziwił się Kuba.
– Jak Ruskie weszli, to zebrali wszystkich autochtonów w jednym miejscu. Od Kolonii Mazurskiej aż do Pstrowskiego. No i dawaj, wyżywać się na miejscowych. A ile oni bab nagwałcili, to jeden Pan Bóg wie. Pewno by tam wszyscy z głodu i zarazy powyzdychali, ale polska władza się zainstalowała i tych, co nie zdążyli uciec w czterdziestym piątym, puściła wolno. Tylko, chłopie, jak będziesz na „Koreę” szedł, to lepiej jakiś kozik sobie do kieszeni wsadź. Na wszelki wypadek. I garniaka eleganckiego nie zakładaj, bo jeśli w ogóle stamtąd wyjdziesz, to bosy, goły, ale niekoniecznie wesoły. Te baraki są między Żołnierską a Pstrowskiego.
– A jak tam nie znajdziesz, to, proszę ja ciebie, jeszcze na „Pekin” zajrzyj, do mordowni Pod Kogutem – powiedział jeden z kelnerów, Felicjan, jak żywo przypominający Kubie Wieśka Potopka.
– W Warszawie przed wojną też był „Pekin”. Strach tam było się zapuszczać. – Kuba uśmiechnął się nieszczerze. Był nieco zmieszany faktem, że Felek podsłuchał jego rozmowę z Tadkiem.
– Bo, proszę ja ciebie, to jakbyś za granicę wyjechał – puścił do niego oko Felek.
Każdy z kompanów doradzał mu, jak się ma zachowywać, ale żaden nie naigrawał się już z niego, że upodobał sobie przechodzone i niezbyt czyste panny. Może pomyśleli, iż jest zwykłym kutwą i żal mu forsy na nieco urodziwsze i droższe dziwki.
W dniu, w którym postanowił odwiedzić cieszący się złą sławą zakątek Olsztyna, zwany Koreą, włożył stare, wyświechtane spodnie, które zakładał, gdy schodził do piwnicy po węgiel, i poszarzałą, mocno sfatygowaną koszulę. Pantofle zaś, jedyne, jakie miał, przykurzył nieco, by nie wyglądały na zbyt nowe. Tego dnia było upalnie i duszno, a ciemne, potężne chmury wiszące nad miastem sprawiały, że wyglądało ono szaro i nieciekawie. Kiedy zbliżał się do poniemieckich baraków, to uczucie beznadziei jeszcze bardziej się spotęgowało. Kuba wcale nie był pewien, czy sprawiła to aura, brzydota miejsca czy lęk. Bał się spotkania z Laurą, a właściwie z kobietą, która kiedyś była Laurą. Miał przeczucie, że właśnie w tym miejscu ją znajdzie, bo ono idealnie pasowało do wyniszczonej przez alkohol kobiety. Nie miał pojęcia, jak wyciągnie ją z tego bagna i czy zdoła namówić ją na zmianę stylu życia, ale przyrzekł sobie, że zrobi wszystko, by tak się stało.
Tuż obok pierwszego baraku natknął się na grupę mężczyzn. Palili papierosy i żywo o czymś dyskutowali. Nie wyglądali na zalanych w trupa, raczej na drobnych cwaniaczków, kombinujących, jak zarobić parę złotych, nie męcząc się przy tym zanadto.
– Witam, panowie. – Kuba odważnie podszedł do nich i wyciągnął dłoń w kierunku mężczyzny, który sprawiał wrażenie herszta tej niewielkiej bandy. – Sprawę mam.
Kuba nieraz widział podobnych jegomościów. Na nich nigdy nie działał strach. Czuli wówczas swoją przewagę. Musiał udawać kogoś, kto z niejednego pieca jadł chleb.
Nieco skonsternowany mężczyzna podał rękę Kubie, bacznie mu się przyglądając, jakby nie był pewien, czy przypadkiem nie spotkali się kiedyś.
– Fajki, bimberek, zegarek? – zagadnął w końcu.
– Nic z tych rzeczy. – Kuba splunął pod nogi. – Szukam takiej jednej. Laura ma na imię. Szczupła, koło czterdziestki.
– A na chuj ty tej szlampy szukasz? – prychnął mężczyzna. – Obrobiła cię?
– Nie, mam do niej interes.
– Żebyś tylko swojego nie stracił, jak ją posuniesz – zarechotał drugi z mężczyzn.
– To wiecie, gdzie ją znaleźć czy nie? – dość ostro zapytał Kuba, chcąc uciąć wszelkie dywagacje.
– Idź tam, na koniec, do tego, co ma deski zamiast szyb. Tam mieszka Antek „Pikawa”, a ona z nim.
– To jej mąż? – zapytał nieco zdziwiony Kuba.
– Gdzie tam! To jej alfons. A wiesz, czemu „Pikawa” na niego mówią? Bo pierdolony dwa razy miał zawał i się wykaraskał. Wziął ją z ulicy, dał dach nad głową, ale teraz, kurwa, za darmo można jedynie po ryju dostać.
– Dzięki,