Uwierz w Mikołaja. Magdalena WitkiewiczЧитать онлайн книгу.
Jak już wiemy, nogę złamała przez łakomstwo. Zapragnęła kruchych maślanych ciasteczek, wyciskanych przez maszynkę, które upiekła w poprzednim tygodniu, i stojąc na ostatnim szczeblu drabinki, straciła równowagę, spadła i się ogromnie potłukła.
Zadzwoniła do pana Zbyszka, który tak naprawdę nazywał się Karol, ale odziedziczył swoją firmę po ojcu Zbigniewie, i chyba po raz pierwszy w życiu poprosiła o pomoc.
– Karolu, chyba złamałam nogę – powiedziała bez ogródek.
Karol był prostym człowiekiem i nie załapał od razu, że pani Helena nie dzwoni do niego wyłącznie po to, by się wyżalić, tylko potrzebuje konkretnej pomocy w rozwiązaniu problemu. Rozmawiał z nią już pół godziny i nawet był z siebie dumny, że potrafi udzielić tak solidnego psychologicznego wsparcia, gdy nagle starsza pani bezceremonialnie przerwała mu jego wywód:
– Do cholery, Karolu, boli mnie! Przyjeżdżaj tu szybko i mnie zawieź do szpitala.
Karol nie był przyzwyczajony, że starsza pani klnie, zatem wreszcie dotarło do niego, że sytuacja jest nader poważna. Stanął na baczność i sprężył się do tego stopnia, że po dziesięciu minutach pochylał się już nad panią Helenką, zastanawiając się, jak ją chwycić, by jej nie urazić.
– Karolu drogi, czy ty czekasz na moje powolne zejście? – irytowała się nieco poszkodowana, która jednak nawet w tak niefortunnej sytuacji nie straciła poczucia humoru.
– Bo ja… Bo ja nie wiem, jak panią podnieść. Nie chciałbym, by pani myślała, że ja panią obłapiam czy coś.
– Karolu miły, ja już za stara na obłapianie jestem. Ty mnie po prostu chwyć i do szpitala wieź – westchnęła Helena.
– To ja zadzwonię do Agnieszki.
– W żadnym wypadku! – warknęła, złowrogo patrząc na chłopaka. – Ona nie może się o niczym dowiedzieć.
Karol patrzył na staruszkę nic nierozumiejącym wzrokiem. Helenka machnęła tylko ręką, bo było jej już okrutnie niewygodnie na twardych deskach podłogi, a po telefonicznej rozmowie z swoim wybawcą wiedziała, że stać go naprawdę na rozbudowane konwersacje.
– Nieważne, Karolu. Ja do niej sama zadzwonię… Co za cholerne ciasteczka! Gdyby nie one, w życiu bym tej nogi nie złamała.
Karol szybko cofnął rękę. Sięgał właśnie po apetycznie wyglądające ciastko, jednak skoro ono było przyczyną tego całego nieszczęścia, to wolał nie ryzykować. Nie wiadomo, czego staruszka tam dosypała.
Pani Helena wcale nie miała zamiaru dzwonić do wnuczki. A już w żadnym wypadku nie po to, by się zwierzać ze swojej życiowej nieudolności. Też coś! Chciała sprawiać wrażenie, że jest niezniszczalna. Już dość tragedii życiowych spotkało Agnieszkę i więcej naprawdę nie potrzeba. Najgorsze w tym wszystkim było to, że zbliżały się święta, a chirurg o wyglądzie Apolla nie pozostawił żadnych złudzeń.
– Helenko, na święta to pani sobie będzie mogła renifery na tym gipsie namalować. – Miał minę, jakby to, co powiedział, miało się wszystkim wydawać dowcipne.
Nie to, by Helenka miała coś przeciw reniferom, ale nie uśmiechało jej się w święta stukać gipsem w drewnianą podłogę swojego domu w lesie. Zresztą chyba by sobie nie poradziła. Jedzenia wprawdzie miała na czterdzieści dni i Karol vel Zbyszek nie musiałby nawet jej nic dowozić, ale węgla to sobie sama chyba nie byłaby w stanie przynieść. „Chociaż może? Przecież ludzie żyją i kulawi, i garbaci i jakoś sobie w życiu radzą” – myślała z nadzieją, wciąż mając jednak wątpliwości. Jednego natomiast była pewna – Agnieszka nie może jej zobaczyć w takim stanie, a z pewnością chciałaby spędzić z babcią święta.
– Jest taki dom seniora, pani Helenko. – „Apollo” siedział w nogach łóżka i trzymał rękę na kolanie starszej pani.
– Jestem oburzona! – żachnęła się Helena.
„Apollo” szybko cofnął dłoń.
– Nie tym, panie doktorze.
– A… czym? – zapytał niepewnie.
– Domem starości! – krzyknęła gromko starsza pani.
– Ależ, pani Helenko! Domem seniora! – powiedział lekarz, wymachując ulotką.
– Tu jest napisane „Happy End”, panie Apollo, ja wiem, co to znaczy „end”. Nie tylko młodzi znają języki.
– Krzysztof – sprostował pan doktor.
– Jaki Krzysztof? – Zdezorientowana pani Helenka pokręciła głową.
– No ja jestem Krzysztof – powiedział cicho coraz bardziej przerażony chirurg.
– No, widzisz pan! Wszystko jest nie tak. Wyglądasz pan jak Apollo, a nazywasz się zupełnie zwyczajnie. Mówisz mi o domu seniora, który rzekomo ma mi pomóc przetrwać, a złowrogo obwieszcza mój koniec.
– Ale w szczęściu, pani Helenko. – Lekarz próbował ratować sytuację.
– Niemniej jednak koniec. – Pani Helenka wzruszyła ramionami.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że Apollo vel Krzysztof miał rację. Sama sobie nie poradzi, a Agnieszki nie chce ściągać do pomocy. Znała ją, z pewnością rzuciłaby wszystko, z marszu wyruszając na Kaszuby. A przecież to niedorzeczne. Dziewczyna miała swoje sprawy, studia, egzaminy… Musi się uczyć, a nie zajmować starą babką. Chwilowo na dodatek niedołężną…
A może to tak jest, że na koniec życia każdy staje się słaby? Słaby i tak bardzo zmęczony, że już mu się dalej żyć nie chce? To nawet by było dobre rozwiązanie, bo ta śmierć by tak nie przerażała. Tak, tak na pewno to Pan Bóg wymyślił. A ona, Helena Piotrowska, wcale nie czuje się zmęczona życiem. Tylko ten gips na nodze taki niewygodny jest i pod spodem swędzi. Swędzi jak cholera! Jakby stado komarów ją użarło i nagle odleciało. Albo pcheł innych.
– Pomyślę o tym – mruknęła, wyciągając rękę po ulotkę. – A przyniesie mi pan drut?
– Drut? – zdziwił się Krzysztof.
– No tak, taki do robienia na drutach. Swetry i takie tam. Tylko nie takie do skarpetek. Bo jest ich pięć i są krótkie. A ja potrzebuję długi drut.
– Będzie pani dziergać sweter? – Doktor Krzysztof pokręcił głową. Tyle lat pracował na ortopedii, z tyloma ludźmi miał do czynienia, a wciąż ktoś potrafił go zaskoczyć.
– Nie, ale mnie cholernie swędzi i chciałabym sobie ulżyć, a czymś muszę się podrapać – westchnęła babcia Helenka, czytając o tym, że w Domu Seniora Happy End dzięki codziennej rehabilitacji przez wykwalifikowany personel „stawiają na nogi szybciej, niż myślisz”.
No, niestety, czego jak czego, ale stawiania na nogi z prędkością światła pani Helenka naprawdę potrzebowała. Westchnęła głęboko i gdy bezradny lekarz w skórze greckiego boga wyszedł w poszukiwaniu drutów do robienia swetrów, sięgnęła po swoją starą nokię. Nie potrafiła się przekonać do tych telefonów, co to Agnieszka próbowała jej podrzucać. Nokia to nokia. Bateria trzymała tydzień i nie odstraszały jej te wszystkie ikonki do dotykania. No i pewnie gdyby nie mogła znaleźć młotka, a chciałaby wbić gwóźdź, tym telefonem również dałaby radę.
– Dzień dobry. Mówi Helena Piotrowska… Nie jestem aż taka stara. I niedołężna też nie jestem. No, może chwilowo…