Ostatni, który umrze. Tess GerritsenЧитать онлайн книгу.
Może się rozejrzysz? – Zaprosił ją gestem ręki do pokoju, z którego właśnie wyszedł. – I powiesz mi, co o tym sądzisz.
Tak naprawdę Darren Crowe wcale nie liczył się z jej opinią. Kiedy zaczęła pracować w wydziale zabójstw, dochodziło między nimi do ostrych spięć i odnosił się do niej z wyraźnym lekceważeniem. Nadal wyczuwała je w jego śmiechu, w tonie głosu. Jeśli zasługiwała w jego oczach na szacunek, zawsze było to tylko chwilowe, a teraz znów miała okazję, by go stracić.
Poszła za nim przez salon, wysoki na sześć metrów, którego sufit zdobiły namalowane cherubiny, winorośl i rozety ze złotymi liśćmi. Nie miała szansy dłużej podziwiać sufitu ani olejnych obrazów, gdyż Crowe podążył wprost do biblioteki, gdzie Jane zobaczyła porucznika Marquette’a i doktor Maurę Isles. W ten ciepły czerwcowy dzień Maura miała na sobie brzoskwiniową bluzkę, co było niezwykłe, bo preferowała czernie i szarości. Z geometryczną fryzurą i subtelnymi rysami twarzy Maura wyglądała na kobietę, która mogłaby mieszkać w takim domu, w otoczeniu obrazów i perskich dywanów.
Stali wśród książek, wypełniających od podłogi do sufitu mahoniowe półki. Kilka tomów spadło na podłogę, gdzie leżał twarzą w dół siwy mężczyzna, z ręką wyciągniętą w kierunku regału, jakby nawet po śmierci sięgał po książkę. Był w piżamie i kapciach. Kula przeszyła jego rękę i czoło. Grzbiety oprawionych w skórę książek na półce nad zwłokami opryskane były krwią. Uniósł rękę, aby osłonić się przed kulą, pomyślała Jane. Widział, co mu grozi. Wiedział, że zginie.
– Przybliżony czas zgonu zgodny z tym, co mówi świadek – powiedziała Maura do Marquette’a.
– A więc po północy.
– Tak.
Jane przykucnęła nad ciałem i przyjrzała się ranie wlotowej.
– Dziewięć milimetrów?
– Albo magnum trzy pięć siedem – odparła Maura.
– Nie wiecie? Nie mamy łusek?
– Ani jednej w całym domu.
Zaskoczona Jane podniosła wzrok.
– Rany, pedantyczny zabójca. Sprząta po sobie.
– Pedantyczny pod wieloma względami – stwierdziła Maura, wpatrując się z namysłem w martwego Bernarda Ackermana. – To była szybka i skuteczna robota. Minimum bałaganu. Podobnie na górze.
Na górze, pomyślała Jane. Dzieci.
– Czy pozostali członkowie rodziny zginęli mniej więcej w tym samym czasie co pan Ackerman? Czy później? – spytała Jane rzeczowym tonem, choć była wstrząśnięta.
– Moje szacunki są tylko przybliżone. Żeby określić to precyzyjniej, będziemy potrzebowali dokładniejszej informacji od świadka.
– Którą zdobędzie dla nas detektyw Rizzoli – oznajmił Crowe.
– Skąd wiesz, że poradzę sobie z tym chłopcem? – spytała Jane. – Nie zdziałam cudów.
– Liczymy na ciebie, bo nie mamy na czym się oprzeć. Tylko kilka odcisków palców na klamce kuchennych drzwi. Żadnych śladów włamania. A system alarmowy został wyłączony.
– Wyłączony? – Jane spojrzała na zwłoki. – Wygląda na to, że pan Ackerman wpuścił zabójcę.
– Albo po prostu zapomniał włączyć alarm. Potem usłyszał jakiś hałas i zszedł na dół, by sprawdzić, co się dzieje.
– Rabunek? Czy coś skradziono?
– Szkatułka z biżuterią pani Ackerman wydaje się nienaruszona – odparł Crowe. – Jego portfel i jej portmonetka leżą na toaletce w sypialni.
– Czy zabójca w ogóle wszedł do sypialni?
– O, tak. Wszedł. Do wszystkich sypialni. – Usłyszała w głosie Crowe’a złowieszczy ton. Wiedziała, że na górze zastanie coś o wiele gorszego niż te zachlapane krwią książki.
– Mogę zaprowadzić cię na piętro, Jane – rzekła cicho Maura.
Jane podążyła za nią do holu. Obie milczały, jakby takie doświadczenie najlepiej było przeżywać w ciszy. Wchodząc po szerokich schodach, Jane wszędzie widziała skarby. Antyczny zegar. Obraz kobiety w czerwieni. Rejestrowała automatycznie te szczegóły, zbierając równocześnie siły na to, co czeka ją na górnych piętrach. W sypialniach.
Maura skręciła w prawo i poszła do pokoju na końcu korytarza. Jane zobaczyła przez otwarte drzwi swojego partnera, detektywa Barry’ego Frosta. Miał na rękach fioletowe lateksowe rękawiczki. Stał z łokciami przyciśniętymi do boków, w pozycji, jaką przyjmuje instynktownie na miejscu zbrodni każdy policjant, by niczego nie zanieczyścić. Zobaczywszy Jane, pokręcił smętnie głową, jakby chciał powiedzieć: „Ja też nie mam ochoty być tutaj w tak piękny dzień”.
Jane weszła do pokoju i na chwilę oślepiło ją słońce wpadające przez okna sięgające od podłogi do sufitu. Zasłony nie były potrzebne, by zapewnić prywatność, gdyż okna wychodziły na otoczony murem dziedziniec z japońskim klonem o pięknych bordowych liściach i różami w pełnym rozkwicie. Ale uwagę Jane przykuło ciało kobiety. Cecilia Ackerman, ubrana w beżową koszulę nocną, leżała na plecach w łóżku przykryta do ramion kołdrą. Z wymyślnymi jasnymi pasemkami we włosach wyglądała na mniej niż czterdzieści osiem lat. Miała zamknięte oczy i dziwnie pogodną twarz. Kula weszła tuż nad lewą brwią, a krąg prochu na skórze świadczył o tym, że była to rana kontaktowa: naciśnięto spust, przyłożywszy lufę do czoła. Spałaś, kiedy zabójca strzelił, pomyślała Jane. Nie krzyczałaś ani nie stawiałaś oporu, nie stanowiłaś dla niego zagrożenia. A jednak napastnik wszedł do tego pokoju i strzelił ci w głowę.
– Będzie jeszcze gorzej – uprzedził Frost.
Spojrzała na swojego partnera, który w porannym świetle wydawał się wykończony. Ale w jego oczach dostrzegła coś więcej niż zmęczenie: był wstrząśnięty tym, co zobaczył.
– Sypialnie dzieci są na drugim piętrze – powiedziała Maura tonem tak beznamiętnym, jakby zajmowała się sprzedażą nieruchomości i opisywała ten wielki dom klientce. Jane usłyszała na górze skrzypienie, odgłosy kroków innych członków ekipy, poruszających się po pokojach nad nimi, i przypomniała sobie nagle, jak któregoś roku pomagała zaprojektować na Halloween szkolny gabinet grozy. Spryskali wszystko czerwoną farbą i zrobili groteskowo makabryczną inscenizację, która wyglądała o wiele straszniej niż ta sypialnia z leżącą spokojnie ofiarą. Prawdziwe życie nie wymaga krwawej jatki, by budzić przerażenie.
Maura wyszła z pokoju, dając do zrozumienia, że zobaczyły już wszystko co istotne i należy iść dalej. Jane podążyła za nią na schody. Przez świetlik wpadało złotawe światło, jakby szły do nieba, ale te schody prowadziły zupełnie gdzie indziej. Do miejsca, którego Jane nie chciała odwiedzać. Jasna bluzka Maury, tak dla niej nietypowa, wydawała się rażąco niestosowna, jak jaskrawy róż na pogrzebie. Był to drobny szczegół, ale Jane czuła dyskomfort, a nawet złość, że Maura musiała ubrać się tak kolorowo akurat tego ranka, gdy zamordowano troje dzieci.
Kiedy dotarły na drugie piętro, Maura ominęła zwinnie jakąś przeszkodę na podeście, unosząc nad nią osłonięty papierem but. Dopiero pokonawszy najwyższy stopień, Jane dostrzegła przykryte folią przerażająco małe zwłoki. Maura przykucnęła i uniosła róg folii.
Dziewczynka leżała na boku, skulona w pozycji embrionalnej, jakby szukała schronienia w bezpiecznym łonie. Miała skórę koloru kawy i czarne włosy zaplecione w cienkie warkoczyki, ozdobione jasnymi koralikami. W odróżnieniu od białoskórych ofiar na dole, wyglądała na Afroamerykankę.