Motylek. Katarzyna PuzyńskaЧитать онлайн книгу.
to na moje kolana wpłynie… Ale na pewno nie najlepiej. Tego jestem najzupełniej pewna. Słuchaj, a tak w ogóle to miałam z tobą porozmawiać o tej całej Wierze i jej sklepie. Tego tak nie można zostawić…
– Ciociu, jestem tu w sprawie wypadku.
– No tak, no tak. To może przy innej okazji. Pamiętaj, że muszę z tobą o tym porozmawiać. W końcu wy policjanci możecie coś chyba zaradzić. To niepoważne, żeby jakaś Ruska prowadziła sklep u nas… a wiesz przecież, jak ona wygląda.
Podgórski poszedł za Solicką do salonu. Starał się ignorować rwący potok jej słów. W pokoju było jeszcze cieplej niż w korytarzu. Daniel zauważył ogień płonący na poczerniałym od sadzy kominku. Ksiądz Józef rzadko decydował się go rozpalać. Przyjazd młodego krewnego musiał najprawdopodobniej zostać uznany za szczególną okazję. Inaczej pani Solicka nie pozwoliłaby na taką ekstrawagancję. Bała się, że może z tego wyniknąć pożar. Opowiadała o tym kilka razy Marii, Danielowi zresztą też.
Płomienie sprawiały, że staroświeckie wnętrze salonu wyglądało miło i przytulnie. Mróz za oknem nie wydawał się już taki straszny. W głębokim fotelu przed paleniskiem siedział proboszcz parafii Lipowa. Ksiądz Józef był powszechnie szanowanym, dobrotliwym starszym panem. Nikt właściwie nie wiedział, ile dokładnie ma lat. Niektórzy podejrzewali, że przeżył ponad dziewięćdziesiąt, ale z jego zasuszonej twarzy nie można było wyczytać odpowiedzi.
Kapłan wstał sztywno, opierając się ciężko na poręczy fotela. Młody ksiądz, który mu towarzyszył, podbiegł szybko i z szacunkiem pomógł gospodarzowi.
– Daniel? – staruszek poprawił okulary, żeby lepiej widzieć gościa. Mówił głośno, jak każdy niedosłyszący. – Jak miło, kochany chłopcze, że nas odwiedziłeś. Co u Marii? Jak jej zdrowie?
– Dobry wieczór, proszę księdza. – W obecności tego starszego człowieka Daniel zawsze czuł się trochę niepewnie. Jakby ksiądz Józef dzierżył w swoich artretycznych rękach moc całej instytucji Kościoła. – U mamy wszystko w porządku. Przesyła pozdrowienia.
Podgórski był pewien, że gdyby Maria wiedziała o jego wizycie, na pewno nakazałaby mu złożyć uszanowanie w swoim imieniu. Czuł więc, że kłamstwo jest uzasadnione. Starzec skinął głową z aprobatą i usiadł ostrożnie z powrotem w fotelu.
– Dawno cię nie widziałem na mszy – powiedział z westchnieniem.
Daniel zaczerwienił się lekko i wyjąkał kilka zduszonych usprawiedliwień. W ich wsi każdy chodził do kościoła. Czy chciał, czy nie. No może oprócz sklepikarki Wiery. Dla niej pozory chyba się nie liczyły.
– Co tam mamroczesz, chłopcze?
– Mieliśmy… dużo pracy… – wykrztusił Daniel głośniej. – Właśnie w sprawie pracy przychodzę…
– Co powiedziałeś?
– Przychodzę w sprawie służbowej – powtórzył Podgórski powoli i wyraźnie.
– Och, praca! Praca niech chwilę poczeka. Poznaj, proszę, Piotra – stary ksiądz Józef wskazał na swojego towarzysza. Młodszy kleryk był mniej więcej w wieku Daniela. – Piotr przyjechał do mnie odpocząć trochę od trudów strzeżenia swojej trzódki.
– Witam – dłoń młodego księdza była sucha, a uścisk nieco sztywny. Przyjezdny rzeczywiście wyglądał nie najlepiej. Jego twarz była zapadnięta, a ubranie wisiało na nim, jakby ostatnio bardzo schudł. – Jestem Podgórski. Młodszy aspirant Daniel Podgórski. Kieruję tutejszym komisariatem.
– Miło mi poznać – odparł uprzejmie kapłan.
Przyglądał się Danielowi ciekawie. Podgórski uznał, że gość sprawia dość miłe wrażenie.
– Przychodzę do księdza z pewną sprawą – zaczął raz jeszcze policjant, wyjmując z kieszeni zdjęcie potrąconej zakonnicy. – Ksiądz pewnie wie, że niestety dzisiaj u nas w Lipowie wydarzyła się bardzo smutna…
Nie skończył. Drzwi salonu otworzyły się nagle i pojawiła się w nich pani Solicka. Gosposia wkroczyła do pokoju z tacą pełną słodkich specjałów.
– Przyniosłam pyszny makowiec – oznajmiła. – Właśnie upiekłam. Świeżuteńki. Mam też herbatę. Zimą bardzo ważne jest, żeby pić herbatę! Ja i Maria zawsze to powtarzamy. Powinniście iść za naszym przykładem. Mądrość pokoleń… Najlepiej pić herbatę z cytryną i miodem. Jak się ktoś zimą przeziębi, to koniec.
Pani Solicka postawiła tacę na stoliku obok fotela wiekowego księdza Józefa. Poprawiła swoją fioletową fryzurę i rozdała wszystkim talerzyki. Z miną nieznoszącą sprzeciwu nałożyła każdemu po grubym kawałku ciasta. Żaden z mężczyzn nie odważył się odmówić.
Zapadła cisza. Stary ksiądz Józef przeżuwał głośno, z trudem gryząc co twardsze fragmenty.
– Gienia mnie tutaj rozpieszcza, jak widzisz – powiedział w końcu z pełnymi ustami. Trudno było zrozumieć, co mówi. – Tak więc z czym przychodzisz, chłopcze? Co?
– Dzisiaj w naszej wsi ktoś potrącił siostrę zakonną – powiedział raz jeszcze Daniel. Zaczynał mieć wrażenie, że nigdy nie uda mu się przejść do sedna sprawy. – Pomyślałem, że może ksiądz mógłby ją dla mnie zidentyfikować. Wyglądało na to, że przyjechała do nas pekaesem z Brodnicy. Tym o dziesiątej piętnaście, który zatrzymuje się kawałek za wsią. Pomyślałem, że może przyjechała do księdza.
– Nie oczekiwałem nikogo, prawda, Gieniu?
Pani Solicka pokręciła głową.
– Przynajmniej ja nic o tym nie wiem, ale co ja tu znaczę! Jestem w końcu tylko gosposią. Mnie nikt o nic nie pyta. Nikt mnie nie informuje.
Ksiądz Józef założył grube okulary. Jego twarz nie drgnęła nawet, kiedy spojrzał na makabryczną fotografię zabitej zakonnicy. Zrobił znak krzyża nad twarzą zmarłej. Jego pokryta wątrobowymi plamami starcza dłoń drżała nieznacznie. Pani Solicka próbowała zobaczyć coś z miejsca, w którym stała.
– Nie znam, niestety, tej siostry, Danielu. Takie nieszczęście – powiedział w końcu staruszek. – Coraz więcej tych wypadków samochodowych. W jaką stronę ten świat idzie?
Nikt nie odpowiedział. Pytanie zawisło w gorącym powietrzu pokoju i unosiło się tam przez chwilę. Ksiądz podał zdjęcie swojemu towarzyszowi. Ksiądz Piotr spojrzał na nie przelotnie. Jego twarz stężała w wyrazie głębokiego szoku.
– To niemożliwe – wyjąkał z niedowierzaniem. – To absolutnie niemożliwe – powtórzył, przyglądając się dokładniej fotografii. – Nic z tego nie rozumiem.
Weronika i Blanka dotarły w końcu do rezydencji Seniora Kojarskiego. Ślizgając się po zmrożonym śniegu, wspięły się po schodach ganku i stanęły przed rzeźbionymi drzwiami z drewna. Zdobiła je mozaika skomplikowanych wzorów roślinnych i zwierzęcych. Weronika nie mogła oderwać od nich oczu. Blanka dała jej chwilę na podziwianie niesamowitego kunsztu stolarza, który je wykonał.
– Piękne! – pochwaliła w końcu Weronika.
Blanka skinęła głową z aprobatą. Jej blond włosy lśniły w świetle wiszącej na ganku latarni.
– Te drzwi były robione na zamówienie. Są całkiem nowe, mimo że wyglądają na stare. – Gospodyni sprawiała wrażenie dumnej ze swoich wyjaśnień. – To taki styl!
Weronika uniosła brwi. Co ty nie powiesz, zaśmiała się w myślach.
– Wejdź,