Motylek. Katarzyna PuzyńskaЧитать онлайн книгу.
rzeczywiście nie ma u nas zbyt dużego ruchu. Ja też spodziewałbym się raczej miejscowego samochodu przy tym akurat wjeździe do wioski. Obcy z reguły wjeżdżają z drugiej strony.
– No dobrze. Myślę, że zaczniemy od rozmowy z księdzem Piotrem, potem każdy przepyta swoją grupę osób ze wsi. Jeżeli ktoś coś widział, to będziemy mieli punkt zaczepienia – podsumował Daniel. – Potem będziemy szli dalej. To do roboty!
– Wreszcie porządna policyjna robota – ucieszył się Marek Zaręba i ruszył, ściskając swoją listę w dłoni. – Przygotuję ten pusty gabinet na przesłuchanie księdza Piotra. Wreszcie się nam do czegoś przyda ten dodatkowy pokój.
Janusz Rosół wstał bez słowa i skierował się do wyjścia, nie patrząc na wciąż rozpartego na krześle Pawła. Maria poszła do swojego biurka w recepcji ciągle zamyślona.
Daniel Podgórski i Paweł Kamiński zostali sami. Może nastał dobry moment na kilka słów na temat pożycia małżeńskiego kolegi.
– Paweł – zatrzymał go Daniel, kiedy Kamiński wstał i zasunął za sobą krzesło. – Co jest z tobą i Grażynką?
– A co ma być? Tylko nie mów, że stara miłość nie rdzewieje i moja żonka nadal ci mąci w głowie? – zaśmiał się Kamiński. – Trochę na to za późno, bo, kurwa, ona teraz jest moja.
– Wszystko w porządku? – naciskał Daniel, ignorując zaczepkę. – Między wami?
Podgórski czuł się niezręcznie. Siniak na twarzy kobiety nie musiał oznaczać od razu, że mąż ją bił. Mogło być przecież wiele innych przyczyn. Poza tym Daniel nie widział dokładnie. Było ciemno. Może to w ogóle nie był siniak. Grażyna chybaby mu powiedziała, gdyby coś się działo. Nie był już pewny, co ma właściwie zrobić. Nagle pożałował, że w ogóle zagadnął o to Pawła.
– A co ma być nie w porządku? – zapytał Kamiński otwarcie.
– Nie wiem… – wycofał się Daniel. Postanowił, że wróci do tematu kiedy indziej. Może porozmawia najpierw z Grażyną. – Byłem po ciebie wczoraj wieczorem. Chciałem, żebyś poszedł ze mną na przesłuchanie do kościoła. Nie zastałem cię, więc się zastanawiałem, gdzie byłeś. Tylko tyle.
– Wyszedłem, szefie – zarechotał Kamiński. – Chyba nie jesteś moim świętej pamięci tatusiem, żebym ci się musiał spowiadać z tego, gdzie chodzę? Śmiać się chce. Teraz pozwolisz, że skupię się na poważnych sprawach i pójdę pracować. Ktoś to, kurwa, musi robić.
Bartek Rosół zgasił papierosa czubkiem buta. Dymiący się jeszcze niedopałek zniknął w brudnym śniegu, ale chłopak nadal czuł w ustach nieprzyjemny posmak nikotyny. W gruncie rzeczy wcale nie lubił palić. Splunął i spojrzał niezdecydowany na ceglany budynek swojego liceum w Brodnicy. Nie wiedział, czy ma ochotę iść na zajęcia. Właściwie to od trzech dni formalnie trwały ferie zimowe. Ich województwo zaczęło odpoczynek jako pierwsze w całym kraju. Jeden z nauczycieli wymyślił jednak dodatkowe lekcje dla tych, którzy nie wyjeżdżają. Miał to być rodzaj korepetycji przed maturą. Bartek czuł się słaby z matematyki, więc w przypływie dobrych chęci i niecodziennego pracoholizmu uznał, że warto pójść. Na prawdziwe korepetycje przecież nie miał szans. Policyjna pensja ojca starczała na tyle co nic.
Chociaż może to już i tak nie miało sensu, pomyślał Bartek, grzebiąc butem w śniegu. Przygotowania do matury i cała reszta. Po tym wszystkim, co się zdarzyło wczoraj, nie wiedział już, czy cokolwiek ma jeszcze jakikolwiek sens. Niby był już w ostatniej klasie. Gdyby wytrzymał jeszcze pół roku, byłby wolny, ze świadectwem dojrzałości w kieszeni. Mógłby wtedy zrobić, co mu się żywnie spodoba. Kłopot polegał na tym, że chłopak nie do końca wiedział, co by to właściwie miało być. Za dużo niewiadomych.
Z braku konkretnej decyzji co do czekających go lekcji i życia w ogólności zapalił kolejnego papierosa i zaciągnął się głęboko. Dym wypełnił mu płuca.
– Dasz jednego? – zagadnęła go niska dziewczyna.
Nie zauważył nawet, kiedy podeszła. Kojarzył ją z autobusu, więc musiała mieszkać gdzieś w okolicach Lipowa. W każdym razie na pewno nie tu. Znałby ją. Kiedy o tym myślał, przypomniał sobie mgliście, że była córką jednego z nauczycieli. Chyba tego od polaka. Może od histy. Patrzyła na niego wyczekująco wielkimi oczami.
– Takie jak ty chyba nie powinny palić – zbył ją Bartek.
Nie miał ochoty się dzielić. W paczce zostały mu już tylko dwa papierosy. Za dużo ostatnio palił. Trzeba będzie trochę pooszczędzać.
– Takie jak ja? – nie zrozumiała.
– Małolaty – wyjaśnił Bartek znudzony. – Takie jak ty małolaty.
– Skąd wiesz, ile mam lat? – oburzyła się dziewczyna. – Może jestem starsza od ciebie!
– Taaa. Jasne – zaśmiał się Bartek głośno. – Nie pal, bo nie urośniesz. I tak jesteś niska.
– Ty palisz i jakoś urosłeś.
– Ja to ja.
Nagle zauważył, że przez szkolne boisko idzie w ich stronę Ziętar ze swoją świtą sługusów. Bezmyślne twarze ubrali w zacięte miny. Sam Ziętar również nie wyglądał na zadowolonego. Nie przedstawiało się to najlepiej. Przynajmniej dla Bartka.
– Zmywaj się lepiej, mała – rzucił do dziewczyny.
– Dasz tę fajkę czy nie? – nie ustępowała.
– Masz – podał jej papierosa. – Ale spływaj już. Jestem zajęty.
– Dzięki. Jestem Majka Bilska, jakby co – rzuciła i poszła w kierunku miasta.
Patrzył za nią przez chwilę. Chyba też nie miała ochoty iść do szkoły, a może w ogóle nie po to przyjechała do Brodnicy. Kto ją tam wie. Wydawało mu się, że kręciła swoim małym tyłeczkiem specjalnie dla niego. Działało.
– Twoja lalunia?
Głos Ziętara był jak zwykle nieco zbyt wysoki. Może pakować w swojej domowej siłowni, ile da radę, ale z piskliwym głosikiem nic nie zrobi, zaśmiał się w duchu Bartek. Oczywiście nigdy by się nie odważył zrobić tego na głos. Przynajmniej nie wtedy, kiedy Ziętar był w okolicy.
Przyboczni osiłka zarechotali głupawo. Bartek Rosół westchnął ciężko. Nie mógł zrozumieć, czemu kiedyś tak bardzo chciał należeć do paczki Ziętara. Cóż, chciał, to ma. Teraz było już za późno na zastanawianie się.
– To jakaś laska ze szkoły – wyjaśnił z udawaną nonszalancją. Najważniejsze to nie pokazać, że się boi. – Chciała szluga, to dałem.
– Te, twój stary i inne psy wypytują na wiosce – twarz Ziętara znalazła się tuż przy głowie Bartka. Jego oddech był nieświeży i nieprzyjemny. Pachniał cebulą i kiełbasą, jakby przed chwilą jadł. Bliskość sprawiła, że Bartek poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. – Nie. Podoba. Mi. Się. To. Dociera do tego tępego łba czy nie?
Chwycił Bartka za kurtkę. Chłopak poddał się temu bezwolnie. Uznał, że na razie lepiej było się nie stawiać.
– Nie obchodzi mnie, co zrobisz. Ale koniec wypytywania, bo gorzko pożałujesz! Zrozumiano? To jest złe dla moich interesów. Niekorzystny market się robi.
– Ale przecież oni nie o ciebie pytają. Chyba że przejechałeś wczoraj tę starą – rzucił Bartek odważnie. Zabrzmiało to bardziej zaczepnie,