Motylek. Katarzyna PuzyńskaЧитать онлайн книгу.
z rozmarzeniem. Odkaszlnął, odpędzając te rojenia. Trzeba uważać, czego człowiek sobie życzy. W gruncie rzeczy było przecież dobrze tak, jak jest.
Ewelinie Zarębie zostało jeszcze pół godziny do otwarcia salonu fryzjerskiego, który prowadziła w Lipowie. Jej mąż Marek wyszedł już do pracy, a córeczka spała jeszcze smacznie, ciesząc się pierwszymi dniami ferii zimowych. Dzień wydawał się przepiękny, a ją czekało dzisiaj dużo pracy w zakładzie. Postanowiła przespacerować się trochę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Często tak robiła.
Spojrzała tęsknie na paczkę papierosów. Oboje z Markiem postanowili rzucić palenie. Walczyła chwilę ze sobą, po czym włożyła papierosy do kieszeni kurtki, tak na wszelki wypadek, i ruszyła szosą w kierunku lasu. Miała zamiar dojść do zakrętu i z powrotem. W sam raz na kilka minut relaksu. Nie za dużo, nie za mało.
Wiera, właścicielka jedynego obecnie sklepu w Lipowie, była chyba jedyną osobą, z którą Weronika Nowakowska do tej pory nawiązała jakieś stosunki towarzyskie w nowym miejscu. Jeżeli te kilka rozmów przy zakupach można nazwać stosunkami towarzyskimi. Wiera miała w sobie coś takiego, że człowiek od pierwszej chwili czuł, że zna ją od dawna. Przynajmniej tak uważała Weronika. Pozostali mieszkańcy Lipowa mogli mieć inne zdanie, ale ona zdążyła już polubić tę kobietę. Podobno tutejsi nazywali ją wiedźmą, Wiera opowiedziała Weronice o tym z rozbawieniem. Nie przeszkadzało im to jednak spędzać dużo czasu na plotkach w jej pachnącym przyprawami sklepiku. Wiera wielokrotnie chwaliła się Weronice, że jej sklep to centrum życia towarzyskiego całej wsi, a był to niemały powód do dumy.
Weronika przywiązała Igora przed pawilonem i weszła do środka witana przez dzwonki wiszące w drzwiach. Trzeba przyznać, że Wiera rzeczywiście wyglądała dość oryginalnie z długimi potarganymi czarnymi włosami i w ciemnych powłóczystych strojach. Weronika pomyślała, że wystarczyłby kapelusz i sklepikarka rzeczywiście mogłaby zostać uznana za czarownicę.
Najwyraźniej Wiera dopiero otworzyła. Nigdy nie trzymała się sztywno godzin. Na drzwiach powiesiła nawet kartkę z odręcznie napisanym komunikatem: „Otwarte, kiedy mi się podoba”.
W sklepie było wyjątkowo pusto. Przy ladzie stał tylko jeden mężczyzna. Mimo zimy jego twarz miała odcień brązu, który sugerował, że dużo czasu spędza na powietrzu. Wiera podała mu zamówione produkty. Mężczyzna podziękował grzecznie, kładąc na ladzie równo odliczone pieniądze. Kiedy mijali się z Nowakowską w drzwiach, lekko się jej ukłonił, chociaż Weronika nie przypominała sobie, żeby widzieli się kiedykolwiek wcześniej. Wydawało jej się, że mężczyzna przygląda się jej uważnie. Drugi raz tego dnia pomyślała, że w Lipowie wszyscy pewnie wiedzieli już wszystko na jej temat. Ot, tajemnica małych miasteczek i wiosek.
Wiera twierdziła, że Weronika spowodowała niemałą sensację swoim zamieszkaniem w tym ospałym miejscu, gdzie niewiele się działo. Sprowadzenie się Kojarskich kilka lat temu omawiane było tyle razy, że nie stanowiło już żadnej atrakcji. Weronika uratowała życie lipowskiej plotki.
– Cześć – przywitała ją Wiera.
Miała koło sześćdziesięciu lat i choć w jej włosach połyskiwały siwe pasma, oczy błyszczały młodzieńczą energią.
– A ten tam, co wyszedł, to ten chłopak ze dworu, co dogląda ogrodu i napraw. Zastąpił starego Tomczyka, bo on już nie mógł pracować – dodała tytułem wyjaśnienia. – Ze względu na reumatyzm. To taki człowiek do wszystkiego, jak to powiadają.
– Dzięki tobie niedługo ja też będę wiedziała wszystko o wszystkich w Lipowie – zaśmiała się Weronika.
Jeśli o to chodzi, Wiera była chodzącą encyklopedią, chociaż sama nie mieszkała tu długo.
– Toć taka moja rola, dziewczyno, taka moja rola. A Igora żeś zostawiła na takim mrozie. Weź go tu zaraz, coby sobie zadu nie odmroził! – zarządziła, sięgając po smakołyk.
Igor chętnie zamienił mróz na ciepły sklep. Zwłaszcza że czekała na niego niespodzianka w postaci kawałka mięsa spod lady. Rozsiadł się pośrodku i żuł smakołyk z miną pełną rozkoszy.
Zakupy zajęły więcej czasu, niż Weronika przypuszczała, ponieważ Wiera pogrążyła się w opowieści na temat lokalnych nowości. W końcu zapakowały wszystko do plastikowych reklamówek i Weronika wyszła z powrotem na mróz.
– Pomóc pani? – Przed sklepem stał młody policjant i kończył palić papierosa. Pewnie przyszedł z pobliskiego komisariatu. Rzucił niedopałek na śnieg i szybko przydeptał go butem. Wyglądał na nieco zawstydzonego, że został przyłapany na paleniu. – Te torby wyglądają na ciężkie. Jestem Marek Zaręba.
– Dziękuję bardzo, ale nie trzeba – zapewniła go Weronika, również się przedstawiając.
Uśmiechnęła się do siebie. Może mieszkanie w małej wiosce ma jednak swoje plusy. Z jednej strony obsesyjnie trzymający się litery prawa leśniczy i dziwni sąsiedzi w postaci rodziny Kojarskich. Z drugiej strony ludzie wydawali się tu bardziej pomocni niż w mieście.
Objuczona zakupami Weronika ruszyła pod górę w stronę swojego nowego domu przekonana, że przeprowadzka do Lipowa była doskonałym pomysłem.
Młodszy aspirant Daniel Podgórski otrzepał dokładnie buty ze śniegu w drzwiach komisariatu. W budynku było przyjemnie ciepło. Odetchnął głęboko.
– Cześć, synku – powitał go głos matki.
Pomachała do niego zza biurka w recepcji. Jak zwykle panował na nim idealny porządek. Długopisy ułożone w kubku z uśmiechniętym kotem, różowe karteczki do notowania w pojemniku. Komputer odsunięty jak najdalej. Matka nadal była wobec niego nieufna.
Trochę się tego wstydził, bo nie dość, że wciąż mieszkał w domu matki, to jeszcze razem z nią pracował. Była kimś w rodzaju sekretarki i organizatorki, a także dostarczycielki domowych wypieków. Zaskarbiła tym sobie sympatię wszystkich policjantów pracujących w ich małym posterunku. Poza tym Maria była przecież żoną Romana Podgórskiego, lokalnego bohatera. Policjanta, który zginął podczas pełnienia służby. Dla wszystkich mieszkańców wsi było więc oczywiste, że jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Mimo swojej niechęci do komputeryzacji i wszelkich nowinek technicznych. Przecież tu w Lipowie nie były im do niczego potrzebne.
– O, cześć, szefie! – przywitał go Marek Zaręba, najmłodszy z dzielnicowych.
– Cześć, Młody.
Daniel doskonale wiedział, że kto jak kto, ale Marek miał pod mundurem ów mityczny kaloryfer. Zaręba był wielbicielem wielogodzinnych ćwiczeń, co zapewniało mu powszechny podziw wśród żeńskiej części mieszkańców Lipowa. Ale co tam, pod zimowymi ubraniami i tak nic nie widać, pocieszył się w duchu Podgórski.
– Szef przyszedł! – krzyknął Marek Zaręba donośnie.
Ich komisariat był niewielki, ale Daniel był dumny, że każdy z policjantów ma swoje własne biuro. Jego zdaniem wyglądało to profesjonalnie. Mieli też salkę konferencyjną. Co prawda pełniła ona jednocześnie funkcję pokoju socjalnego, ale to nie umniejszało przecież jej znaczenia.
Wkrótce na korytarzu ukazali się dwaj pozostali policjanci, Paweł Kamiński i Janusz Rosół. Razem z Danielem i Markiem Zarębą było więc ich tu w sumie czterech. Nie za dużo i nie za mało, uważał Podgórski. Podobnie jak w innych komisariatach w tej okolicy.
– Ale dzisiaj piździ, co? – krzyknął Paweł Kamiński bez ogródek.
Kamiński był synem